czwartek, 31 grudnia 2015

Podsumowanie roku 2015

Rok nam się kończy czas więc na jego podsumowanie. Nie było wiele czasu na czytanie, mam nadzieje na więcej okazji w przyszłym roku. Jak by nie było znalazło się w tym zestawieniu szesnaście kompletnie rożnych od siebie pozycji, zaczynam chronologicznie.

1. Pomnik cesarzowej Achai tom 4 - Andrzej Ziemiański (ebook)
Całkiem przyjemna wariacja co by było gdyby, Polska technologiczne supermocarstwo wybiera się na podbój świata zdominowanego przez magię. Fajne czytadło, nieco rozciągnięte, ale tak bywa gdy całość składa się z kilku lub kilkunastu tomów.

2. Jadąc do Babadag - Andrzej Stasiuk (audiobook)
Podróż przez zapomniane miejsca, dawnej Austrio-węgierskiej słowiańszczyzny, wszystko jest jak gdyby nie z tego świata, zatrzymane w czasie, gdzieś między czasem, niby opowieść, gawęda, trochę realna ale nie do końca prawdziwa...

3. Laska Nebieska - Mariusz Szczygieł (audiobook)
Cykl reportaży o Czechach, a raczej o literaturze czeskiej, jak musiała dostosowywać do czasów w jakich była tworzona, sporo ciekawych historii o naszych południowych sąsiadach.

4. Radiota, czyli skąd biorą się Niedźwiedzie - Marek Niedźwiecki (audiobook)
Marek Niedźwiecki z radiowej trójki opowiada o sobie i swojej pasji, można słuchać i słuchać.

5. W rajskiej dolinie wśród zielska - Jacek Hugo-Bader (audiobook)
Powrót do przeszłości, zbiór reportaży pisanych dla Gazety Wyborczej w latach 90-tych ubiegłego wieku. Sporo ciekawych informacji o Rosji współczesnej, ale również tej radzieckiej.

6. Masa o kobietach polskiej mafii - Artur Górski (książka)
Świadek koronny Masa opowiada o kobietach w polskiej mafii, ile w tym prawdy nie wiem, ale znalazło się kilka ciekawych historii.

7. Zrób sobie raj - Mariusz Szczygieł (audiobook)
Kolejna książka o Czechach tym razem jest to zbiór reportaży, a raczej spostrzeżeń autorstwa Mariusza Szczygła (mieszka w Pradze od kilu lat) o naszych sąsiadach, dlaczego są pragmatycznymi konformistami. Sporo trafnych uwag okraszonych specyficznym humorem.

8. Deyna, czyli obcy - Roman Kołtoń (książka)
Kolejna biografia jednego z naszych najlepszych piłkarzy, sporo o Legii Warszawa i reprezentacji Polski w latach 70-tych. Autor stara się zrozumieć i wyjaśnić pewne wydarzenia z życia piłkarza, a nie tylko ograniczać się do suchych faktów.

9. Rekin z parku Yoyogi - Joanna Bator (audiobook)
Japonia to egzotyczne miejsce, autorka spędziła tam kilka lat i przybliża nam nieco ten obcy dla nas kraj, zdominowany przez rożnego rodzaju subkultury. Okraszone jest to barwnymi historiami z życia. 

10. Dziennik - Jerzy Pilch (książka)
Codzienne wspomnienia, przemyślenia, spostrzeżenia Jerzego Pilcha, trochę o literaturze, piłce nożnej, polityce, religii, przemijaniu itp... Pilch pełną gębą...

11. Czy wikingowie stworzyli Polskę - Zdzisław Skrok (ebook)
Autor próbuje udowodnić, że pierwsi piastowscy władcy Polski to uciekinierzy z wareskiego Kijowa, potomkowie skandynawskich wikingów. Ciekawe spostrzeżenie nie do końca poparte faktami, ale kto wie.

12. Angole - Ewa Winnicka (ebook)
Cykl reportaży o nowej polskiej emigracji do Anglii, kilkadziesiąt historii rodzin i osób które zdecydowały się przyjechać i dać sobie szansę na wyspach brytyjskich.

13. Kici Lucjan Brychczy - Grzegorz Kalinowski i Wiktor Bołba (książka)
Wywiad rzeka z piłkarzem, trenerem związanym z Legią Warszawa niemal od zawsze, sporo informacji o zmierzłych latach 50-tych i 60-tych.

14. Saga o Jarlu Broniszu tom 1 - Władysław Grabski (ebook)
Saga powstała w czasie okupacji niemieckiej w latach 1940/44, czuć ten klimat mocno antyniemiecka i pro katolicka. Trochę przypomina Krzyżaków Sienkiewicza podobnie jak ona pisana ku pokrzepieniu serc, sporo autentycznych postaci z początków polskiej państwowości ale również i tej skandynawskiej (Dania, Szwecja, Norwegia).

15. Wojna nie ma w sobie nic z kobiety - Swietłana Aleksiejewicz (audiobook)
Traumatyczne a zarazem ciekawe dla czytelnika wspomnienia radzieckich kobiet z okresu drugiej wojny światowej, które masowo zaciągały się do armii. Wojna oczami kobiety nie ma nic heroizmu, warto przeczytać by to zrozumieć.

16. Przejrzeć Anglików - Kate Fox (książka)
Tą książkę powinienem przeczytać dziesięć lat temu, ułatwiła by mi zrozumienie wielu aspektów i niuansów kultury angielskiej, ale jak to mówią lepiej późno, niż w cale. Warto naprawdę warto poznać te różnice.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Władca pierścieni... biały kruk

Koniec roku nastraja sentymentalnie, wracają wspomnienia te czytelnicze również. Niecały tydzień temu zapuściłem sobie trylogię firmową Petera Jacksona "Władca pierścieni", przyplątała się moja córka i zainteresowała się historią, a ja wróciłem wspomnieniami do roku 2001 i mojej wakacyjnej podroży do Anglii.


Było to wyjątkowe lato praca i odpoczynek w pięknej miejscowości  Canterbury siedzibie angielskich biskupów, zielonej i pełnej architektonicznych reliktów przeszłości. Szczególnie utkwiła mi w pamięci olbrzymia katedra i zachowana niemal w całości przepiękna średniowieczna starówka. Zabrałem ze sobą powieść Tolkiena, by w wolnych chwilach nadrabiać zaległości czytelnicze przed planowaną na koniec roku premierą filmową. 
Opowieść o dzielnych hobbitach, ich przygodach pełnych niebezpieczeństw, przyjaźni i poświęceniu wciągnęła mnie. Gdy czytałem o hobbitowie widziałem hrabstwo Kent, kolorowe owocowe sady, zielone łąki, pastwiska, a gdzieś pośród nich małe hobbicie domki. Mali bohaterzy szli, szli i szli by dotrzeć do Mordoru, a ich misją było uratowanie świata i zniszczenie pierścienia władzy. Szczęśliwie dla mnie i dla nich dotarliśmy do pozytywnego zakończenia historii. Wróciłem do domu, a tuż po Nowym Roku wybrałem się do kina. Szok, niby oglądam tą sama opowieść, czterej hobbici, karzat, elf, mag i człowiek. Problem polegał na tym, że kompletnie inaczej się wszystko nazywało. Frodo nie był Bagoszem z Bagosza ale Baginsem, jego mały przyjaciel miał zupełnie inne imię (Radostek - Merry), krzat był krasnalem, Łazik Obieżyświatem. Można było by tak długo, inne nazwy miejsc (Włosci - Shire), przedmiotów itp itd.
Poszperałem w sieci i znalazłem problem, tak się złożyło że moje tłumaczenie Władcy Pierścieni było autorstwa Jerzego Łozińskiego, jest to pierwsze wydanie  z roku 1996/97 kolejne były poprawione i przywrócono oryginalne nazewnictwo Tolkiena. Zostałem więc posiadaczem wydawniczego białego kruka.
Z tego co się orientuje na rynku funkcjonują trzy tłumaczenia Marii Skibiniewskiej (wykorzystane przy tłumaczeniu obrazu filmowego), Marii i Cezarego Frąców i Jerzego Łozińskiego.

niedziela, 27 grudnia 2015

Świąteczne prezenty

Pierwszy poranek po świętach, prezenty rozpakowane, a co niektóre napoczęte, trzeba przyznać, że jak co roku Mikołaj spisał się na medal...


1. Wszystkie wojny Lary Wojciecha Jagielskiego były na szczycie mojej listy, opowieść matki muzułmanki, ponoć chwyta za serducho i jest jak najbardziej aktualne, zwłaszcza dzisiaj...
2. Idę tam gdzie idę autobiografia Kazika Staszewskiego, musiałem i muszę przeczytać, cała druga połowa lat 90-tych to słuchanie i rozmowy o Kaziku... do tej pory pamiętam gdy mój współlokator z  akademika fan Kultu, po kilku głębszych nucił przed snem Jestem odpadem atomowym...
3. Przygoda z owcą, hm... trochę czuję się dziwnie że jeszcze nie zetknąłem się z literaturą z pod znaku japońskiego pisarza Harauki Murakami, będzie okazja nadrobić zaległości... 
4. Nigella Bites, gotowanie to ostatnio moja zawodowa pasja a Nigella Lawson jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych kuchennych celebrytek, mam nadzieję, że kila pomysłów na świetne danie będę mógł wykorzystać jeszcze w tym roku...

... biorę się za czytanie... pa...

czwartek, 24 grudnia 2015

Ta Noc...

1 W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. 2 Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. 3 Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta. 4 Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, 5 żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryją, która była brzemienna. 6 Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. 7 Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie.



8 W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocną nad swoją trzodą. 9 Naraz stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła, tak że bardzo się przestraszyli. 10 Lecz anioł rzekł do nich: "Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu: 11 dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan. 12 A to będzie znakiem dla was: Znajdziecie Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie". 13 I nagle przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów niebieskich, które wielbiły Boga słowami: 14 "Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania".
15 Gdy aniołowie odeszli od nich do nieba, pasterze mówili nawzajem do siebie: "Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co się tam zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił". 16 Udali się też z pośpiechem i znaleźli Maryję, Józefa i Niemowlę, leżące w żłobie. 17 Gdy Je ujrzeli, opowiedzieli o tym, co im zostało objawione o tym Dziecięciu. 18 A wszyscy, którzy to słyszeli, dziwili się temu, co im pasterze opowiadali. 19 Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu. 20 A pasterze wrócili, wielbiąc i wysławiając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to było powiedziane.

*  *  *

Cytat pochodzi z Ewangelii św. Łukasza i w niemal w każdym polskim domu jest czytany w wieczór wigilijny, gdy pierwsza gwiazda pojawi się na niebie, przy stole z dwunastoma daniami... Szczęśliwych i Radosnych Świąt Bożego Narodzenia ślę Wszystkim... A leluja...

sobota, 19 grudnia 2015

Mały Książę

Wszyscy dorośli byli kiedyś dziećmi, ale niewielu pamięta o tym... Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie ma magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół... Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas, kiedy nasze skrzydła zapominają jak latać... Nigdy nie jest dobrze tam, gdzie się jest... Idąc prosto przed siebie, nie można zajść daleko... Czasem odłożenie pracy na później nie przynosi szkody... Zamiast tępić zło, lepiej szerzyć dobro... Człowiek to ktoś, kto nosi w sobie coś większego niż on sam...
Wszystkie cytaty pochodzą z jednej niewielkiej objętościowo książki Antoine de Saint-Exupery "Mały Książę", a jest to tylko ich część wrzucona zupełnie przypadkowo.



Kilka dni temu przybyła do nas paczka świąteczna z książkami i dwoma filmami dla Zosi. Jednym z nich była próba ekranizacji Małego Księcia. Los chciał, że nie było mnie w domu, a moje kochane dziewczyny rozpakowały całość, chciał nie chciał jeszcze tego samego dnia obejrzeliśmy film i to dwukrotnie.
Film idealnie trafia w dziecięcą publikę, a całość to opowieść w opowieści, ale tak zręcznie przedstawiona, że dorównuje pierwowzorowi. Ortodoksyjni fani mogą z tym się nie zgodzić,  historia przedstawiona w książce jest tylko pretekstem do innej opowieści, jest jednym z głównych wątków ale nie jedynym, oba tak się przeplatają że dostajemy nową jakość.
Mamy małą dziewczynkę i jej mamę, która próbuje zaplanować dziecku życie, w tym celu przeprowadzają się do domu, który znajduje się w tej samej okolicy co jedna z najlepszych szkół w kraju. Są wakacje, a dziewczyna ślęczy nad książkami, krok po kroku realizując rozrysowany przez matkę plan. Wszystko się zmienia gdy poznaje starszego pana z naprzeciwka. W jej życiu zdominowanym tylko przez naukę i liczby pojawia się światło. Okazuje się, że sąsiad był pilotem i dawno temu na pustyni poznał małego chłopca. Staruszek dzieli się swą historią. Mijają kolejne wspólnie spędzane na czytaniu dni, dziewczyna czuje się szczęśliwa zaczyna coraz więcej rozumieć, aż do incydentu z samochodem. Gdy dowiaduje się o tym matka nie jest zadowolona, że jej pociecha odrywana jest od nauki, ta jednak do końca pragnie poznać historię Małego Księcia, gdy ją poznaje jest rozczarowana i oszukana. Wszystko się zmienia gdy staruszek ląduje w szpitalu...
W tym momencie zaczyna się nowa opowieść. Nie wszystkim może się podobać bo poznajemy dalsze dzieje Małego Księcia, ale całość wciąż niesie ze sobą to same przesłania co oryginał tyle, że bardziej współczesne i podane na tacy. Mojej córce się podobało, właśnie jesteśmy po czwartym seansie. 

piątek, 18 grudnia 2015

Wojna nie ma w sobie nic z kobiety

Życie składa się z wyborów, wiele wartościowych wydarzeń umyka nam bo akurat dokonaliśmy innej decyzji. Podobnie jest z literaturą nie jesteśmy w stanie ogarnąć wszystkiego co byśmy chcieli. Swietłana Aleksijewicz i jej publikacje od jakiegoś czasu były w sferze moich zainteresowań aż do tego roku gdy została uhonorowana literacką nagrodą Nobla. Jestem w posiadaniu dwóch jej dzieł Czarnobylska modlitwa i Wojna nie ma w sobie nic z kobiety. Trochę przez lenistwo i braku czasu sięgnąłem po tą drugą, która nabyłem w formie audiobooka.


Lektura tego zbioru reportaży była dla mnie jak podróż na Marsa, bądź Wenus. Po pierwsze bo są to historie kobiet które brały udział w operacjach frontowych II wojny światowej, a po drugie bo te kobiety to Rosjanki i do tego mocno z dogmatyzowane przez system sowiecki. Wojna wygląda nieco inaczej gdy opisują ja kobiety. Szły na wojnę z obowiązku, same się zgłaszały, bardzo często nie mówiąc prawdy o swoim wieku wbrew woli rodziców. Wychowywane w komsomołach w sowieckiej wierze pragnęły na równi z mężczyznami uczestniczyć w obronie ojczyzny.
Sama autorka piszę, że jest to książka nie o wojnie, a o człowieku na wojnie, a raczej kobiecie na wojnie. Jest tu sporo o heroicznych czynach wyciąganiu czołgistów z płonących maszyn, wynoszeniu rannych podczas ostrzału itd itp, ale przede wszystkim o zmaganiu się kobiety z wojną, rozwiązywaniu jej kobiecych spraw, higienie, samotności, rozczarowaniu. Wszystkie są młode mają 16, 20 lat nagle widzą śmierć najpierw swoich najbliższych później kolegów z frontu. Gdy wracają do domów są stare i schorowane, do tego wracają z opinią kobiet frontowy.
Nie uświadczymy tu jakiegoś szerszego kontekstu wojny, przedstawionych jest nam kilkadziesiąt kobiecych opowieści i wokół nich toczy się historia. Towarzysze broni nazywają je siostrzyczkami, poza kilkoma wyjątkami nie usłyszymy o tym co działo się z kobietami, które doświadczyły wyzwolenia z rąk radzieckich żołnierzy, zresztą i te wyjątki tłumaczone są realiami wojny. 
Dramat zaczyna się jednak po wojnie, rozbite rodziny, brak akceptacji społecznej i powolne wypieranie się sukcesów kobiet podczas wojny. Zapomnienie i samotność. Wiele z nich po dzień dzisiejszy żyje rozpamiętywaniem wojny, czasem ich młodości.
Książka początkowo wydaje się trochę chaotyczna. Skaczemy między wydarzeniami i czasem. Ma to jednak sens, gdyż dramaty poszczególnych kobiet są jakby poza nimi. Świetna książka, ale chyba nie dla każdego.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

The Last Kingdom serial

BBC nakręciło świetny serial na podstawie powieści Bernarda Cornwella. Nazwisko gdzieś mi się kołatało w głowie przy okazji Trylogii Świętego Graala, ale kompletnie nie zdawałem sobie sprawy że jest on twórcą serii o przygodach angielskiego żołnierza Richarda Sharpa. Książek nie czytałem, ale swego czasu TVP emitowała 15 odcinkowy serial BBC pod podobnym tytułem z Seanem Beanem w roli głównej, naprawdę świetny kawał kina osadzony w okresie wojen napoleońskich.
Wracając jednak do "Ostatniego Królestwa", trochę z zazdrością przyglądałem się jak angielska telewizja publiczna ekranizuje powieść osadzoną w okresie podbojów wikińskich i krystalizowania się państwa angielskiego.


  

Przedstawiona jest tu historia syna angielskiego możnowładcy. Uther po śmierci ojca dostaje się do niewoli Wikingów, a w zasadzie jarla Ragnara, który ponad wszystko ceni odwagę i męstwo. Chłopak jest zadziorny i bitny, stary wiking widzi to i dlatego czyni z młodego niewolnika, prawie swego syna.
Młodemu chłopakowi zdecydowanie bardziej odpowiada życie wśród Wikingów, nieskrępowane, dzikie i wolne, nieograniczone surowymi nakazami religii chrześcijańskiej, gdzieś jednak w głębi duszy nie przestanie być synem swojego narodu. Okazja nadarza się gdy jego przybrana wikińska rodzina zostaje haniebnie zamordowana a on sam musi się skryć i odnaleźć zemstę na mordercach. Rusza więc do największego na wyspie królestwa Wesseksu, by u boku tamtejszego władcy móc dokonać zemsty. Nic jednak nie układa się po myśli młodego wojownika, zostaje wplątany w sprawy wagi o wiele większej niż prywatna wendeta.
Serial jest o tyle ciekawy iż pomimo tego że akcja toczy się wokół głównego bohatera, poznajemy kawał średniowiecznej historii Anglii. Najazdy wikińskie, zjednoczenie rozbitych królestw pod władzą Alfreda Wielkiego, walka chrześcijaństwa z wciąż nie do końca wykorzenianymi starymi religiami, zdrady itp itd.
Serial ma tylko 8 odcinków a po obejrzeniu poczułem jakbym obejrzał kilka sezonów Gry o tron, akcja non stop pędzi do przodu, Uther gna przez ten średniowieczny świat na złamanie karku, jego towarzysze wyraźnie nie nadążają za nim, wykruszają się gdzieś po drodze,  a szczególnie mowa tu o płci pięknej. Robi dużo głupot nie uczy się na błędach (przynajmniej w tej odsłonie) ale jest honorowy i sprawiedliwy. Trochę potrwa nim przekona do siebie władcę Wesseksu i wiele poświęci by uratować swoją starą nową ojczyznę. Naprawdę świetny serial. 
Mam nadzieję że nie będę musiał długo czekać na kontynuację, Ostanie Królestwo to pierwszy tom z cyklu o Wojnach Wikingów która ma w sumie pięć odsłon.      



sobota, 12 grudnia 2015

Wroniec

Zimny grudniowy wieczór, wróciłem z pracy i na chwilkę przysiadłem na sofie. Dziewczyny gdzieś na górze szaleją, wkrótce przerwa świąteczna. Automatycznie sięgam po książkę z półki, traf chciał że trafiam na książkę wyjątkową, baśń dla dorosłych. Wroniec to nietypowa książka jak na Jacka Dukaja, to taki skok w bok od tego o czym pisze na co dzień. Dostałem ją na gwiazdkę 2009 roku, nim jednak zapoznałem się z treścią nastała gwiazdka kolejnego roku 2010, teraz przed kolejną, powróciłem do lektury ponownie.


Bohaterem jest mały sześcioletni chłopiec, Adaś. Adaś mieszka wraz z rodzicami, siostrą i babcią na jednym z wielu szarych polskich osiedli PRL. Na niemal takim samym jak i ja gdy byłem w jego wieku. Mieszkanie urządzone jest identycznie jak miliony podobnych mu w w latach 80-tych. Te same meblościanki , wykładziny i mały czarno-biały telewizor w centralnym miejscu domu. Rodzice całymi dniami pracują a dziećmi zajmuje się babcia. Dni mijają a największą atrakcją chłopca jest przyglądanie się ludziom i budynkom za okna. Wszystko zmienia się w pewny grudniowy wieczór, gdy w telewizorze pojawia się generał.




Kilka godzin później do domu Adasia zlatują się wrony rozbijają szybę i porywają jego rodzinę. Z pomocą chłopcu przychodzi sąsiad pan Beton, wspólnie w tą zimną grudniową noc próbują odnaleźć najbliższych chłopca. To co wydarza się potem nie jest do końca rzeczywiste, przynajmniej w naszym rozumieniu. Na brudnych szarych ulicach sześcioletni chłopiec spotyka wiele dziwnych postaci (miłychpantów, drapierzne kruki, stalowe suki, bubeków, złomota itp) które w dorosłym świecie maja swoje odpowiedniki, podąża przez miasto spowite Gazem a jego bronią jest umiejętność posługiwania się bajkami np. czapka staje się niewidką a odnaleziona U-Lotka pozwala mu się unosić nad miastem. Jego magiczne umiejętności, gdzie specjalne maszyny zszarzeją ludzi, ułatwiają mu konfrontację z tytułowym Wrońcem, który mieszka w wysokiej wieży w centrum miasta. Nim jednak dotrze na miejsce czeka go mnóstwo przygód, mnie osobiście podobał się fragment w kolejce, kiedy to Adaś utkną ukrywając się przed miłympanem i zaczął zapuszczać korzenie...



Opowieść trwa jedną noc, jest to jednak bardzo długa noc i choć kończy się szczęśliwie to jednak ma kilka poziomów jej zrozumienia. Magia przeplata się z rzeczywistością, jak w Alicji w krainie czarów postacie z bajki to odzwierciedlenie realnych istniejących rzeczywiście. Czytelnik bez względu na wiek odnajdzie tu coś dla siebie. Uniwersalna opowieść o miłości, stracie i poszukiwaniu osadzona w trochę nierealnym świecie, ale czy komunizm był realny, może też był tylko snem małego chłopca. Całość jest pięknie ilustrowana i godnie prezentuje się na półce 

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Jadąc do Babadag

Długo krążyłem wokół prozy Andrzeja Stasiuka, często był mi gorąco polecany, szczególnie jego autobiografia "Jak zostałem pisarzem" i "Jadąc do Babadag" cykl reportaży z podróży po Europie centralnej. Jakoś do tego roku nie było mi po drodze, może dlatego że spotkałem się z opinią, że jego twórczość może jedynie zainteresować wałęsającego się po świecie wagabundę, co zajrzy do każdej dziury, a krowie łajno to dla niego perfuma z najwyższych półek. Trafiłem na niego nieco okrężnie, a mianowicie poprzez audiobook i nie żałuje.


Do tego typu książek trzeba mieć odpowiedni nastrój, to nie jest typowy reportaż z podróży w konkretne miejsce, to jest gawęda opowiadana wieczorem gdzieś przy kominku z kuflem dobrze schłodzonego piwa. Warto sobie dawkować tę opowieść, zanurzać się w nią i wyobrażać sobie wszystkie te miejsca, o których opowiada narrator. To powieść-esej, wyrażony w tej postaci strumień myśli, wątki plączą się ze sobą i nagle z Rumunii jesteśmy na Węgrzech i dzieje się już coś innego. Tak naprawdę jesteśmy naraz wszędzie bo nie odczuwamy jakieś różnicy kiedy autor opowiada o Słowacji czy Rumunii. Podróżując po południowej Polsce, Węgrzech, Słowacji, Rumuni tudzież Bałkanach pozostajemy w tej samej czasoprzestrzeni a cały ten obszar to po prostu dawna  monarchia austrio-węgierska.
Specyficzny styl Stasiuka nie wszystkim przypadnie do gustu, fakty poprzeplatane są wydarzeniami z przeszłości i teraźniejszości, wszystko to się nawzajem przenika i już sami nie wiemy co jest fikcją a co prawdą. Pomieszanie rzeczy istotnych z banalnymi, magii z prozą życia codziennego. Miejsca, które przedstawia można odnaleźć na mapie, naniesione są tam granice między narodami, u Stasiuka jest to jednak jedno miejsce ci sami ludzie te same problemy to słowiańszczyzna, która już nie istnieje, a na pewno nie tak jak przedstawia autor. Sam gdzieś wspomina, że rzeczy które się wydarzyły są kłamstwem, bajaniem o tym co przemija. Warto, warto choć na chwilę znaleźć się w tym świecie.

niedziela, 6 grudnia 2015

Dzieci z Bullerbyn

Dzisiejszy wpis jest mikołajkowym chcę trochę zerknąć w przeszłość gdy każdego ranka mleko lało się strumieniami a ja będąc małym pacholęciem całymi dniami łaziłem umorusany od góry do dołu. Tak więc, będąc dzieckiem notorycznie przetrzymywałem książki ze szkolnej biblioteki, szczególnie upodobałem sobie twórczość Astrid Lindgren. Mając 10 lat zaczytywałem się w jej książkach, do dzisiaj mam takie marzenie by pewnego razu zamieszkać wraz z rodziną, gdzieś na wsi pośród pól i lasów jak moi mali bohaterowie z "Dzieci z Bullerbyn" i by moja córka miała okazję na przeżycie takich banalnych przygód jak one. Dla mnie namiastką takich przygód były wakacje u moich krewnych w pod radomskiej wsi. Noce na sianie, zabawy w Indian, popołudnia w jabłkowym sadzie, kąpiel w rybnym stawie itp itd.



Dzieci z Bullerbyn to książka wyjątkowa, po raz pierwszy przeczytana dobrowolnie i samodzielnie. Tak naprawdę to wszystko dzięki szkolnej świetlicy w której spędzałem czas po zajęciach lekcyjnych oczekując na rodziców. Było tam sporo dzieci, ale mieliśmy własną grupę, trzech chłopców i dziewczynę. Dziewczynka miała na imię Ania i wszystkim nam się podobała. Jej ulubioną pisarką była Astrid Lindgren, a w naszej bibliotece była dostępna jedynie książka o dzieciach z Bullerbyn i tak rozpoczęła się moja przygoda.
Książkę pokochałem tak bardzo że przez półroku nie pokazywałem się w bibliotece by tylko nikt mi nie kazał jej zwrócić. Każdego wieczoru i poranka przed szkołą na nowo przeżywałem przygody dzieci z małej szwedzkiej osady. Gdy te wracając ze szkoły odnalazły złotą koronę i kupiły sobie mnóstwo słodyczy i ja wracając ze szkoły sprawdzałem każdy pęk trawy, a nuż odnajmę swój skarb. Jakoś nie bardzo przeszkadzało mi, że głównym narratorem jest dziewczyna, a chłopcy tylko sprawiają kłopoty. Historia była super i tyle.
Dziś gdy ponownie powróciłem do lektury czytając mojej sześcioletniej córce, wspomnienia powróciły, a całość nic a nic nie straciła na aktualności. Zosia również wraca do opowieści w wersji angielskiej ucząc się czytać i na nowo poznaje przygody szóstki dzieci z Bullerbyn.

wtorek, 1 grudnia 2015

Pomnik cesarzowej Achai

Podchodzę do tego tekstu kolejny raz. Ponad dekadę temu miałem przyjemność nieco pofolgować swojej wyobraźni i pogrążyć się w lekturze Achai trzy tomowej historii o księżniczce z królestwa Troy. Autor Andrzej Ziemiański przedstawił alternatywny świat pełen przemocy i brudnej polityki. Główna bohaterka najpierw zostaje podstępnie pozbawiona tronu przez macochę, potem wcielona do armii, dostaje się do niewoli zostaje niewolnicą a następnie kurtyzaną. Jest to historia walki i drogi po władzę widziana z kilku perspektyw. Zwycięstwo nie oznacza wcale szczęśliwego zakończenia a jego koszt to ból i cierpienie. Zresztą cała ta opowieść to jedno wielkie cierpienie pomimo swego przesłania, nie zachęcająca by czytać je kolejny raz, bo jakże można kibicować historii w której bohaterka jest gnębiona i poniża, daje się jej nadzieje, by po chwili odebrać, a wszystko powtarza się w koło i w koło. Mimo to przeczytałem. W roku 2012 na półkach sklepowych pojawiła się kontynuacja Andrzej Ziemiański widocznie zatęsknił za tematem i postanowił powrócić do świata wykreowanego dziesięć lat wcześniej, a ja o zgrozo ponownie zagłębiłem się w lekturze.



Pozmieniał niemal wszystko, pozostawił świat a akcję umieścił 1000 lat po wydarzeniach z poprzedniego cyklu. Świat podzielony jest na dwie części Górami Bogów, ciągną się dookoła globu i sięgają stratosfery, tak wysoko, że jeszcze nikt nie zdołał ich przebyć. Półkula południowa nie ma pojęcia co znajduje się na północnej i na odwrót. Nagle pojawiają się ludzie za gór, którzy stoją cywilizacyjnie i technicznie o wiele wyżej od tubylców, żeby było bardziej interesująco są to żołnierze armii polskiej, a wraz z nimi przybywają incognito tajemniczy Ziemcy. 
Ziemcy to nie ludzie, w przeciwieństwie do istot rozumnych w opisywanym świecie nie są stworzeni a raczej ewoluowali ze zwierząt. Wszyscy szukają mitycznego pomnika cesarzowej Achai, który jest bramą, przejściem pomiędzy światami.
Mamy trójkę bohaterów czarownicę Kai, oficera polskiego wywiadu kapitana Tomasza i jakby nie z z tej ziemi, panią inżynier, a wszystko to taki miszmasz techniki i magi w nieco bondowskim stylu. Polska po drugiej stronie gór to mocarstwo, mające metalowe okręty, łodzie podwodne i latające statki. Polacy proponują wsparcie militarne podupadającemu cesarstwu, jedynie czego pragną to wybudować bazę wojskową w tej części świata i ropy na którą jest wysokie zapotrzebowanie w ich kraju, a tu jest to kompletnie bezużyteczna ciecz. Muszą się śpieszyć bo nie tylko oni jedyni mają podobne plany, a do tego dochodzą tajemniczy Ziemcy i bliżej nieokreślona organizacja. Bardzo fajne czytadło, idealne jako taki płodozmian przed czymś ambitniejszym. Minus, trochę na siłę rozciągnięte, niby sporo akcji i wątków, ale nie wprowadzą niczego nowego i nie popychają fabuły do przodu. Jak do tej pory wydane zostało cztery tomy, ale pewnie nie skończy się na kolejnych dwóch. 

niedziela, 29 listopada 2015

Szkoła fotografowania - National Geographic

Dziś będzie trochę sentymentalnie, ale również praktycznie. Swego czasu byłem dość mocno zainteresowany fotografią. Kupiłem sobie lustrzankę Pentax K10, kilka obiektywów, statyw, filtry itp. Udzielałem się na kilku forach fotograficznych, których dziś nie mogę odnaleźć w sieci. Pozostało mi kilka fajnych fotek w albumie (cały sprzed sprzedałem w 2013 roku) i książek. Szczególny sentyment mam do tej wydanej pod patronatem National Geographic Petera Buriana i Roberta Caputo.


Książka ma już swoje lata, gdy weźmiemy pod uwagę postęp w tej dziedzinie. Jej pierwsze wydanie datuje się na 1999 rok, moje pochodzi z roku 2003, tak więc nie uświadczymy tu zbyt wielu informacji o fotografii cyfrowej. Całość jest podzielona na dwie części, omówienie podstawowych wiadomości i teorii:

Wyraz fotografia w dosłownym tłumaczeniu z greki znaczy: rysowanie światłem. Istotnie prawie wszystko w fotografii ma związek ze światłem. Światło odbite od sceny tworzy obraz. Z chwilą otwarcia migawki aparatu światło przechodzące przez obiektyw pada na powierzchnię filmu, naświetlając światłoczułe drobiny w jego emulsji. Film wywoływany jest następnie w odczynach chemicznych, tworząc negatyw. Negatyw rzutowany na arkusz światłoczułego papieru tworzy obraz, dzięki czemu powstaje odbitka barwna lub czarno-biała.

Od tego krótkiego wstępu autorzy prowadzą nas krok po kroku przez świat podstaw fotografii. Tłumaczą nam jak ważne jest światło i ekspozycja, co to jest ISO (czułość filmu), czas naświetlania, ruch a czas naświetlania, głębia ostrości a przesłona i jak ważna jest kompozycja.


Jest kilka stron o aparatach, ich budowie i rodzajach. Całkiem sporo o obiektywach i ich znaczeniu w fotografii, filtrach, statywach, lampach błyskowych i w obecnych czasach chyba najmniej przydatny paragraf o filmach i ich czułości. Gdy już przejdziemy przez teorię dostajemy perełkę w postaci drugiej części zatytułowanej Świat tematów

Świetne zdjęcia przybierają wprawdzie najróżniejsze formy, lecz wszystkie mają jedną wspólną cechę: każde z nich wyraża uczucia: radości lub smutku, współczucia, odrazy, czy wreszcie prostej, a niemożliwej do opisania, przyjemności patrzenia na coś, co przemawia do naszego oka i umysłu. Fotograf przekazuje nam te uczucia dzięki szczęśliwej kombinacji własnej wrażliwości - oka artysty - ze znajomością narzędzi i techniki. Aby otrzymać obraz, który jest zarówno odzwierciedleniem tematu, jak i opowieścią o nim, fotograf patrzy, myśli, wybiera właściwy sprzęt, a następnie przyciska spust migawki.





W ostatniej części mamy zebrane propozycje tematów do fotografowania. Okraszone są one tekstami znanych współpracowników National Geographic opatrzone pięknymi zdjęciami i pełne użytecznych rad. Na sam koniec, chyba trochę na siłę, wciśnięty został krótki paragraf Komputery a fotografia z kilkoma informacjami jak można je wykorzystać w obróbce zdjęć.


wtorek, 24 listopada 2015

Angole

Lubię czytać reportaże, najbardziej pociągają mnie te z egzotycznych miejsc. "Angole" Ewy Winnickiej, to podróż w rejony, które raczej omijałem, może dlatego że dotyczą mnie bezpośrednio. Od czasu do czasu trzeba się jednak zmierzyć ze swymi demonami. Tak więc zrobiłem.




Nie jest łatwo z pośród 2 milionów emigrantów wybrać kilkudziesięciu, którzy mieli by być reprezentatywni dla takiej grupy. Trzeba kierować się kluczem, tym kluczem w książce jest poziom atrakcyjności czytelniczej. Nie uświadczymy tutaj historii typowego emigranta, doświadczymy natomiast skrajności. Mamy samotną matkę z synem i partnerem (problem z alkoholem), przedsiębiorcę który wyemigrował w latach 80-tych, sprzątaczkę  walczącą z siecią Hilton, pracownika korporacyjnego, pracownika przy taśmie, absolwenta prywatnej uczelni itd.
Ewa Winnicka zebrała w swojej książce 36 historii, jest tego sporo, z opowieści bohaterów dowiadujemy się sporo o kodzie językowym i stosunku tubylców do emigrantów. Uświadamiają nam jak bardzo ważna w Wielkiej Brytanii jest przynależność do klasy społecznej i akcent. Tłumaczą nam pojęcie passive aggressive:

Metoda z grubsza polega na tym, że Angol nie dawał mi żadnych obowiązków, a ja czułam, że on nie chce mieć ze mną nic wspólnego.Chwilę potem mówi, że jestem do niczego. "I can't do anything, sorry".
Piszę maila do klienta. On tego maila każe do siebie przesłać, żeby sprawdzić, czy dobrze napisany. 

Mamy tu kobietę, która stara się pomagać nowo przybyłym i która po kilku miesiącach wypala się kompletnie od nadmiaru pracy.
Poszczególne historie są krótkie i szybko się je czyta. Dają dużo do myślenia jeżeli myślisz o emigracji i rewidują twoje spojrzenie gdy już na niej jesteś. Ciekawa lektura.


sobota, 21 listopada 2015

Gottland

Mariusz Szczygieł gdzieś głęboko w mojej podświadomości miał taką łatkę, pana od  od infantylnych pytań z talk-show "Na każdy temat" nadawanego w drugiej połowie lat 90-tych w telewizji Polsat. Od czasu do czasu czytałem jego relacje z Czech w Gazecie Wyborczej, ale nie potrafiłem wziąć go na poważnie. Ten okres zakończył się definitywnie po lekturze "Gottland" cyklu reportaży z Czech.



Paradoksalnie zacznę od końca, a więc co sam Mariusz Szczygieł pisze o swojej książce w ostatnich akapitach: 

Gdy "Gottland" chciał wejść na rynek francuski, usłyszałem obawy, że może nie znaleźć czytelników. Nie wiadomo, czy kogoś na zachodzie zainteresuje, co ma do powiedzenia Polak o Czechach. Zrozumiałem to, przedstawiciel jednego marginalnego narodu pisze o drugim marginalnym narodzie i trudno spodziewać się sukcesu.
Kiedy więc "Gottland" został Europejską Książką Roku, powiedziałem w swoim przemówieniu: "Cieszę się, że książka Polaka o Czechach została uznana za książkę Europejczyka o Europie".

Poznajemy więc świat Czechów z perspektywy polskiego reportażysty. Autor im podjął się tego karkołomnego zadania wpierw spędził wśród tubylców kilka ładnych lat, poznał ich kulturę i nauczył się języka. W książce poznajemy historię XX-wiecznych Czech poprzez pryzmat mniej lub bardziej znanych postaci. Zaczynamy od Tomasa Baty, ubogiego syna szewca który, konsekwentnie dorabia się dużych pieniędzy widząc szanse tam gdzie inni widzą porażkę. Najpierw postanawia uczyć się od najlepszych czyli w amerykańskich fabrykach Forda (dziś byśmy powiedzieli, że uprawiał szpiegostwo przemysłowe) następnie zakłada fabrykę obuwia a na jej drzwiach widnieje napis "dzień ma 86 400 sekund". Dorabia się pierwszych pieniędzy gdy wybucha I wojna światowa, wpada na pomysł jak obuć armie austro-węgierską. W latach 30-tych gdy panuje recesja, sprzedaje buty po zaniżonych kosztach, tnie pensje swoich pracowników, a żeby ich jeszcze bardziej do siebie przywiązać  buduje dla nich tanie domy czynszowe, stołówkę pracowniczą i szkołę zawodową. Jest jedynym pracodawcą w regionie, a kto wie, może i w kraju. Miasteczko Zlin staje się takim państwem w państwie, a historia Baty taką czeską opowiastką o dyktaturze. Niemcy mieli Hitlera, Włosi mieli Mussoliniego, Rosjanie Stalina, Hiszpanie Franko, Polacy Piłsudskiego, a Czesi Tomasa Bate - jaki kraj taka dyktatura.
Takich historii jest tu więcej dowiadujemy się na ich podstawie na czym polega czeski konformizm i pragmatyzm. Autor ma fenomenalną zdolność ukazywania drugiego dna, w czymś na pozór zwyczajnym.
Mnie osobiście podoba się bardzo historia największego na świecie pomnika Józefa Stalina (zdjęcie widnieje na okładce książki) i okoliczności śmierci jego budowniczego Otakara Sveca.

Jest wieczór, jakiś czas przed odsłonięciem. Otakar Svec wychodzi z pracowni, bierze taksówkę i jedzie pod Letną spojrzeć incognito na pomnik. Pyta taksówkarza, co sądzi o dziele.
- Coś panu pokaże - mówi taksówkarz. - Niech pan się przyjrzy sowieckiej stronie.
- A co tam jest?
- No chyba widać. Przecież partyzantka trzyma żołnierza za za rozporek.
- Co?!
- Panie jak go odsłonią, to tego, co to projektował, na sto procent rozstrzelają.
Otakar Svec wraca do pracowni i tam popełnia samobójstwo.

Nie chce psuć zabawy z odkrywania tak nieodległej historii naszych południowych sąsiadów, bo warto ich kojarzyć nie tylko z czeską komedią, krecikiem i wojakiem Szwejkiem.

czwartek, 19 listopada 2015

Dziennik - Jerzy Pilch

Mam kilku takich pisarzy, których potrafię rozpoznać po przeczytaniu jednego no może dwóch zdań. Bez wątpienia jest nim Jerzy Pilch. W jego pracach wyczuwa się taką specyficzną nonszalancję, takiego intelektualisty, co z każdego garnka już jadł i do niemal każdego kieliszka zaglądał, a do tego ma dystans, do tego co mówi, czy piszę. Trochę zrzędzi, trochę narzeka, ale jak się przekroczyło sześćdziesiątkę i ma objawy parkinsona to wolno.  


"Dziennik" Jerzego Pilcha to nie jest moje pierwsze spotkanie z tym autorem i na pewno nie ostanie. Pamiętam jak w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku zaczytywałem się w jego felietonach na łamach tygodnika "Polityka", potem w ręce wpadła mi książka "Spis cudzołożnic", przeczytałem raptem kilkadziesiąt stron, nie wciągnęła mnie, odłożyłem. Kilka lat później przeczytałem "Tezy o głupocie, piciu i umieraniu" i pokochałem ten styl. Za każdym razem jest to ta sama opowieść o dojrzałym mężczyźnie kochającym życie, ale w tym życiu zagubionym. Nie ważne czy chodzi o alkohol, kobiety, pieniądze czy politykę to wciąż ta sama osoba. Intelektualista, bawidamek, alkoholik ale cholernie inteligentny i spostrzegawczy. Chce się doświadczać tego co przeżywa, czy dotyczy to rynsztoka czy kultury wysokich lotów.
To wszystko można odnaleźć w "Dzienniku" spisywanym każdego dnia od 21 grudnia 2009 do 21 listopada 2011 roku. Z tymi dziennym wpisami to trochę bujda, bardzo często myśl zaczyna się jednego dnia a kończy drugiego, poza tym są to przemyślenia kilku zdaniowe, przerywane dla potrzymania dramaturgi. Jest sporo o piłce nożnej z uwzględnieniem ukochanego klubu Cracovii, którego to nie chce znać, a jednak co tydzień wybiera się na stadion by dopingować tych patałachów. Bardzo dużo rozważań na tematy polityczne, trochę narzekań na znajomych i przyjaciół, całkiem sporo komentarzy na tematy religijne. Jerzy Pilch to luteranin z Wisły, jest z tego dumny, jak sam twierdzi do Boga ma daleko, ale są mu bliskie protestanckie wartości.
Najwięcej jednak jest tu przemyśleń o literaturze i jej twórcach. Jerzy Pilch dużo czyta i często wraca do lektur przeczytanych, z mijającymi latami odkrywa je na nowo.
Mnie osobiście przypadł do gustu komentarz na temat "Kapuściński non-fiction" Artura Domosławskiego, który cytuje poniżej:

8 marca 2010

(...) cała ta nadmierność dyskusji wokół "non-fiction" dosyć mnie zraża. Czy wszystko zostało powiedziane, nie wiem, szczerze mówiąc, wątpię, wszystkiego, jak na razie, nie powiedział nawet Pan Bóg. Bredni padło jednak sporo.
(...) swoją drogą ci mądrale, co twierdzą, że od dawna wiedzieli: Kapuściński kreował, nie był realistą - specjalnie śmieszni. Odkąd kreacja wyklucza realizm? Niewątpliwie od kiedy nie lada głowy biorą się do rozstrzygania tak wstrząsającego problemu z zakresu sztuki układania słów.


poniedziałek, 16 listopada 2015

Nocni wędrowcy

Do każdego kolejnego wpisu na tym blogu staram się znaleźć klucz, staram się czytać to co lubię, ale bardzo często, gdy już coś czytam, robię to w jakimś kontekście. Sięgam po książki bo czegoś mi brakuje bądź jestem pochłonięty jakimś tematem, bywa i tak że podświadomość podsuwa mi kolejną książkę. 
Po "Nocnych wędrowców" Wojciecha Jagielskiego sięgnąłem z sympatii do tego autora. Los chciał że gdy książka do mnie dotarła urodziła się moja córka, Zosia. Pojawiła się około 6 tygodni za wcześnie i kilka tygodni wraz z mamą spędziła w szpitalu. Ja natomiast wieczorami zaszywałem się w pokoju i pochłaniałem kolejne strony opowieści.


Poprzednie książki Wojciecha Jagielskiego opowiadały o wojnie w Afganistanie, o konfliktach etnicznych na Zakaukaziu. Były to wojny dorosłych, co prawda gdzieś w cieniu przemycał historię kobiet i dzieci, ale tylko jako tło, dopełnienie opowieści. 
Tym razem jesteśmy w Afryce, w samym jej centrum, Ugandzie. Tytułowi Nocni Wędrowcy to grupy malców, chroniące się nocą w mieście przed atakami swoich rozmiłowanych w zabójstwach rówieśników, to opowieść o dzieciach (z plemienia Aczolich) zasilających Bożą Armię (stworzoną przez Josepha Kony'ego), stanowiącą jedyne chyba na świecie wojsko dzieci, walczące z dorosłymi i dokonujące zbrodni i okrucieństw, na jakie dorośli by się nie poważyli. Dorośli bez słowa ustępują im pola. Uganda Jagielskiego to kraj, w którym żołnierz nie waha się strzelać do pięcioletniego chłopca, bo wie, że nie jest to już niewinne stworzenie, tylko zimny, wyrachowany zabójca, tym gorszy, że niedorosły.

(...) po jakimś czasie i odpowiednim przyuczeniu uważają wojnę za rozrywkę, za grę, w którą bawiły się lub bawiłyby się na podwórkach i szkolnych dziedzińcach. Nie czują strachu przed śmiercią - własną ani cudzą - bo, w przeciwieństwie do dorosłych, nie myślą o niej. Nie boją się, bo zdążyły przeżyć tak niewiele, tak niewiele poznały, tak niewiele mają do stracenia. Brak im doświadczeń, zamierzeń i marzeń, zobowiązań i obowiązków.

Nie macie już innej drogi. W waszych wioskach i domach nikt już was nie przyjmie - mówili - Nikt już was tam nie chce, nie czeka, nikt nie będzie kochał. Zabiliście, a zabójców się przeklina. Ale nie wolno wam uciekać ani płakać.Radujcie się, bo oto zostaliście żołnierzami Bożej Armii.

... J. Kony

To również opowieść o roli dziennikarza, wysłanego w miejsce zapomniane przez Boga. O jego bezsilności. Rozpaczy. Czy kilka słów wysłanych w prasowej korespondencji ma jakiekolwiek znaczenie, czy wpłynie na życie ludzi tu spotkanych, czy ulży im w cierpieniu. Czy reporter powinien być obiektywny gdy spotyka zło które nie można opisać słowami. Autor pozostawia nas bez odpowiedzi.

"Nocni wędrowcy" to nie do końca reportaż to lekko fabularyzowana opowieść, nie wiemy czy spotkani bohaterowie są realni, czy to może tylko duchy których wiele jest w Afryce. Autor wraca w te same miejsca, ale już nie może spotkać swego przewodnika Jacksona. Jest jednak obóz i są dzieci, niegdyś żołnierze Bożej Armii, dziś biegają po placu i bawią się.

niedziela, 15 listopada 2015

Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie

Pięć razy w tygodniu o 6:05 po szybko wypitej kawie wrzucam na siebie rowerową kurtkę w kolorze dojrzałej pomarańczy, czarny jak węgiel kask i pędzę 10 km do pracy. Trzydzieści pięć minut, tyle trwa mój czas z radiem, tak, najczęściej słucham radia, mam na swoim smartphonie aplikację Tunein Radio i tak sobie słucham. Problemy zaczynają się między 3 km a 5 km  gdzie zanika mój zasięg i zapada cisza a do tego jest ciemno jak...
Rozwiązaniem jest audiobook, w ten sposób rekompensuje sobie zaległości w lekturze. Wyobraźcie sobie teraz moją radość gdy mogłem połączyć miłość do radia i książek. Marek Niedźwiecki, ten Marek z radiowej trójki, wydał w wersji audio swoje wspomnienia "Radiota, czyli skąd biorą się Niedźwiedzie".




Marek Niedźwiecki to pasjonata jego życie to radio, będąc już nastolatkiem wiedział co chce robić i kim chce być. Chciał pracować w radiu i być radiotą. O tym jest książka, jak z małego Sadku (z tej miejscowości pochodzi nasz bohater), poprzez studia i pracę w Łodzi trafił do Warszawy i Polskiego Radia 3. Cudowne jest to że całej historii towarzyszy głos Marka Niedźwieckiego to on opowiada swoje perypetie. 
Nie znajdziemy tu nic niezwykłego krok po kroku spełniają się młodzieńcze marzenia naszego bohatera. Opowiada o swojej rodzinie, przyjaciołach, pracy w studenckim radiu Żak o okolicznościach przejścia do PR 3 (był to rok 1982 początek stan wojennego w Polsce), jak po przez korespondencje z rówieśnikami z innych krajów uczył się języków, o tym jak pierwszy raz wyjechał zagranicę a potem za ocean, trochę o fanach i psychofanach, występach w telewizji itd itp...
Ciągnie tą swoją opowieść pojawiają się nowe postacie Wojtek Man , Miecugow, Atlas, Turski, Olejnik a my tak słuchamy i słuchamy bez końca. Każda książka ma jednak swój koniec tu jest to koniec całkiem otwarty i pomimo że Marek Niedzwiecki jest osobą skrytą, bez wątpienie będzie kontynuacja tych wspomnień bo przecież nie może być inaczej.

Marek Niedźwiecki to zadowolony z siebie perfekcjonista, który żyje swoją pasją to co robi, robi na 100%, a marzenia ma po to by je spełniać.

sobota, 14 listopada 2015

Rwący nurt historii

Brak mi słów... by opisać jak mieszane mam uczucia w związku z wczorajszymi wydarzeniami. Wiem natomiast co nas czeka w najbliższych dniach złość, pogarda, nienawiść i rozpacz do tego dojdzie bezsilność. Bo na kogo mamy skierować naszą frustrację na to co się wydarzyło w piątek 13-tego w Paryżu. W zamachach terrorystycznych zginęło ponad 120 osób. My siedząc na ciepłych kanapach pochłonięci byliśmy kolejnymi golami Roberta Lewandowskiego w meczu z Islandią, a tam umierali ludzie. Kto do nich strzelał, kto detonował bomby, kto w końcu umierał. Idąc na łatwiznę można by rzec kolejna grupa islamistów zabija przedstawicieli naszej zachodnio-europejskiej cywilizacji. Nie znam odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, nie wiem również kto miał zaszczyt umierać jako statystyczny przedstawiciel naszej kultury, ilu było chrześcijan, żydów, muzułmanów bądź ateistów. Nie wiem również ile było kobiet i dzieci, ile gejów i heteroseksualistów, bo wobec śmierci wszyscy są równi. I tych co pociągnęli za spust też nie ma.
Blog ten jest o książkach. Czytając uczymy się i rozumiemy nieco lepiej otaczający nas świat. Szukamy odpowiedzi, często są udzielane wprost: białe-czarne, dobry-zły. Zdarza się i tak, że gubimy się w tych kolorach i odcieniach szarości.


Po książkę Ryszarda Kapuścińskiego "Rwący nurt historii" sięgam właśnie w takich chwilach, gdy pragnę zrozumieć. Kapuściński jak nikt inny rozumie człowieka. Szczególnie człowieka z pogranicza cywilizacji, zagubionego i samotnego. Jest to praca nietypowa już przez sam fakt że została wydana po śmierci autora. Jest to zbiór wypowiedzi, przemyśleń, wywiadów o wydarzeniach w jakich przyszło mu żyć, jak nosi pod tytuł książki są to zapiski o XX i XXI wieku. 
Jeden z rozdziałów nosi tytuł "Żyć w ummie. Islam". Krok po kroku zebrano wypowiedzi autora o jego pierwszym spotkaniu z islamem, kiedy to mówi że nie ma jednego islamu. Rozróżnia islam "pustyni" i "rzeki". Pierwszy jest wojujący nastawiony na przetrwanie, drugi natomiast to liberalny skupiony w wielkich miastach gdzie kwitnie kultura (Kair, Bagdad, Damaszek, Istambuł). Przedstawia pokrótce różnice kulturowe (islam to wszystko, to prawo, to szariat) i narodziny małych grup sekt w obrębie islamu np. asasynów (taki odpowiednik europejskich krzyżowców). Mówi o doświadczeniach w pierwszych kontaktach wyznawców obu religii o powstrzymaniu fali arabskiej przez Karola Młota a potem tureckiej przez Jana III Sobieskiego pod Wiedniem. Jest trochę o kolonializmie, eksploatowaniu złóż ropy naftowej jak i innych surowców. Daje do zrozumienia że ani my ani oni nie mamy dobrych doświadczeń, a do tego dochodzi telewizja.

Trzeba pamiętać, że nasz stosunek do islamu kształtuje siła wielkich sieci telewizyjnych. Na ogół więc nie mamy własnego poglądu, własnej wiedzy - korzystamy z pośrednictwa tych kanałów informacji. Ponieważ sieci owe mają za zadanie kształtować nieufność w stosunku do świata muzułmańskiego, nasz punkt widzenia naznaczony jest stronniczością. Dyskutujemy więc zazwyczaj, dysponując jedynie zmanipulowaną porcją informacji, którą daje się nam do wierzenia. 

Zauważa również że: (...) islam, w przeciwieństwie do innych religii, skutecznie opiera się procesom sekularyzacyjnym. Właśnie to niepokoi zachodnich politologów i socjologów. Samuel Huntington krytykuje swoich rodaków, którzy mylili "westernizację" z modernizacją. Amerykanie myśleli, że jeżeli da się innym coca-colę, telewizor i samochód, to obdarowani staną się podobni do Amerykanów. Tak się jednak nie dzieje - mieszkańcy krajów islamskich przyjmują zachodnią technologię, ale nie przyswajają sobie zachodnich wartości.



Pamiętam, jak kiedyś w Zjednoczonych Emiratach Arabskich zobaczyłem młodą dziewczynę. Widok niesamowity - była Arabką, miała może szesnaście-siedemnaście lat, zgrabna, w obcisłych dżinsach, bluzeczce i... z czarczafem na głowie! Muzułmańska kobieta musi nosić chustę, bo Koran mówi, że włosy stanowią źródło podniety, więc kobieta nie może ich pokazywać. Obyczajów religijnych, które współistnieją z nowoczesnością, jest znacznie więcej.

Kończy swoje rozważania stwierdzeniem: Czy tego chcemy, czy nie, musimy się pogodzić z faktem, że żyjemy w świecie wielokulturowym, który będzie się stawał jeszcze bardziej różnorodny. Dzisiaj nie da się już pozostawać w kulturowej izolacji. Naszym zadaniem jest więc znalezienie sobie w tym świecie miejsca, a pierwszą zasadą owego poszukiwania jest zasada tolerancji, uznania, że - jak mówił Bronisław Malinowski - nie ma kultur wyższych i niższych. Zasadzie tolerancji musi towarzyszyć poznawcza ciekawość - musimy zdobyć elementarną wiedzę o kulturze islamu - i życzliwość. Taka postawa nie jest jedynie odruchem dobrego serca, ale od niej zależy sam byt naszej cywilizacji, w tym naszego kraju.

Większość wypowiedzi Ryszarda Kapuścińskiego zawarta w tym rozdziale pochodzi z roku 1998, dziś mamy 2015, ciekawe jak wielu z nas myśli podobnie.

czwartek, 12 listopada 2015

Thorgal - Zdradzona Czarodziejka

Nie wiem czy to przypadek ale przeglądając zawartość mojego smartphona natrafiłem na audiobook "Thorgal - Zdradzona Czarodziejka", serce zaczęło nieco mocniej bić  gdy w tle zabrzmiała muzyka to tego słuchowiska.


Początkowo nie umiałem do siebie dopuścić myśli że na podstawie tego bądź co bądź kultowego komiksu Grzegorza Rosińskiego, można zrobić słuchowisko. Minęło  niemal rok od mojego pierwszego spotkania z dziełem warszawskiego studia nagraniowego Sound Tropez i nie mogę się nadziwić ile pracy, czasu kosztowało stworzenie tego dwu i półgodzinnego audiobooka ilu aktorów, muzyków i ludzi odpowiedzialnych za efekty dźwiękowe było zaangażowanych. Zamykam oczy słyszę szum wzburzonych fal, śmiech i krzyk pijanych wikingów, gdzieś tam Thorgal walczy związany łańcuchami o życie a potem kroki i oddech, kobiecy oddech.
Przykuty do pierścienia ofiarnego Thorgal czeka na nadchodzący przypływ i pewną śmierć. Jest to kara za to, że miał czelność pokochać córkę wodza wikingów Aaricię. Uwolniony przez tajemniczą rudowłosą kobietę, poprzysięga jej posłuszeństwo oraz roczną służbę. Wkrótce dowiaduje się, że zarówno on jak i enigmatyczna Slivia mają wspólny cel, jakim jest zemsta na Gandalfie Szalonym – ojcu Aaricii oraz człowieku, który skazał Thorgala na śmierć.
Adaptacja obejmuje dwa pierwsze albumy serii „Thorgal” – „Zdradzona czarodziejka” i „Wyspa wśród lodów„. W roli tytułowego bohatera wystąpił Jacek Rozenek, bezgranicznie zakochaną w Thorgalu Aaricię zagrała Maria Niklińska.

środa, 11 listopada 2015

Długa droga w dół

Wtorkowy późny wieczór, deszcz rytmicznie stuka w okna naszego ciepłego pokoiku, jest miło i przytulnie, a moje kochanie prosi o jakąś sympatyczną romantyczną komedię na poprawę humoru. Jakby na to nie patrzyć mamy XXI wiek uruchamiam aplikację Netfliks  na smartphonie i szukam. Po chwili oczom moim ukazuje się film "A Long Way Down" nakręcony na podstawie książki Nick'a Hornby'ego...


... o ile dobrze pamiętam wszystko można powiedzieć o niej, ale nie, że to komedia romantyczna.
Książka ta zdecydowanie nie jest przedstawicielem tego gatunku, a film pomimo w miarę wiernej adaptacji ma elementy komedii romantycznej, a do tego kończy się happy endem, czego nie uświadczymy w książce, której zakończenie jest otwarte. Kino rządzi się jednak innymi prawami niż literatura. Tak więc o czym jest historia?
Oto pewnej sylwestrowej nocy na dachu tzw. Domu Skoczka w Londynie spotykają się Martin, niegdyś znany prezenter telewizyjny, Jess – zbuntowana i zagubiona nastolatka o niewyparzonym języku, Maureen- samotna kobieta opiekująca się niepełnosprawnym synem i JJ – Amerykanin, który po stracie dziewczyny i zespołu muzycznego stracił również sens życia. Dla każdego z tej czwórki bilans życiowy sporządzony w sylwestrową noc wydał się na tyle niekorzystny, że postanowili ze sobą skończyć. Los chciał że cała ta czwórka spotyka się na dachu w tym samym czasie, ciężko jednak porwać się na taki krok gdy panuje przysłowiowy tłok. Zaczyna się rozmowa o powodach, a z czasem grupa ląduje u Martina w domu i podpisuje pakt. Dają sobie czas do Walentynek tj do 14 lutego kolejnego dnia o największej liczbie samobójstw i jeżeli ich życie nie ulegnie zmianie skoczą w dół. 
Nawiązuje się nieformalna grupa wsparcia, pomimo konfliktów i zgrzytów bohaterowie starają się siebie zrozumieć i mimo woli, a czasami braku chęci pomagają sobie. Nawiązuje się przyjaźń, która pozwoli im nieco zmienić swój stosunek do samych siebie. Życie bohaterów nie poprawia się, nie zmienia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale widać siłę, jaką daje im kontakt z drugim człowiekiem. Każdy ma powód by skoczyć z dachu, każdego byśmy zrozumieli i rozgrzeszyli. Jest to opowieść o śmierci i życiu, opisana z humorem, pełna trafnych obserwacji. Skoczek samobójca ma pięć sekund nim uderzy o ziemie, oni dają sobie 45 dni.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Heban - Cień słońca

Spacerując jakiś czas temu ulicami Exeter wstąpiłem na chwilę do Waterstones takiego angielskiego Empiku. Z mojej strony było to całkiem celowe zagranie gdy ogarnia mnie jesienna chandra, to jedno z nielicznych miejsc gdzie mogę podładować sobie baterie, do tego serwują tam pyszną kawę. Tak więc przeglądając półki z książkami mój wzrok zatrzymał się na "The Shadow of the Sun" Ryszarda Kapuścińskiego...


... jest to angielskie wydanie książki "Heban". Na chwilę zaniemówiłem, sprawiła to okładka. Przed oczyma miałem polskie wydanie ascetyczne brązowo-białe z afrykańską maską pośrodku. Tu mamy całą paletę barw, jest i maska ale przede wszystkim widzimy zarys kontynentu i słońce.

Przede wszystkim rzuca się w oczy światło. Wszędzie - światło. Wszędzie - jasno. Wszędzie - słońce. Jeszcze wczoraj, ociekający deszczem, jesienny Londyn. Ociekający deszczem samolot. Zimny wiatr i ciemność. A tu, od rana całe lotnisko w słońcu, my wszyscy - w słońcu.

Tak Ryszard Kapuściński rozpoczyna swoją opowieść o Afryce i tak to czułem gdy spojrzałem na okładkę. Powiem szczerze, że i tytuł wydał mi się tu bardziej trafny "Cień słońca", bo taka po lekturze tego zbioru reportaży jest Afryka, na uboczu wielkiego świata, uśpiony, przyczajony tygrys, który czeka na swój czas.
Jest to książka o zderzeniu dwóch cywilizacji europejskiej i afrykańskiej, dwóch stylów życia i dwóch światów, jest to książka o człowieku który przez kilkanaście lat przemierzał ten kontynent próbując go poznać i zrozumieć.

Europejczyk i Afrykanin mają zupełnie różne pojęcia czasu, inaczej go postrzegają. W przekonaniu europejskim czas istnieje poza człowiekiem, istnieje obiektywnie, niejako na zewnątrz nas, i ma właściwości mierzalne i linearne. Według Newtona czas jest absolutny: "Absolutny, prawdziwy, matematyczny czas płynie sam przez przez się i dzięki swej naturze, jednostajnie, a nie zależnie od jakiegokolwiek przedmiotu zewnętrznego". Europejczyk czuje się sługą czasu, jest od niego zależny, jest jego poddanym. Musi przestrzegać terminów, dat, dni i godzin. porusza się w trybie czasu, nie może poza nim istnieć. Między człowiekiem i czasem istnieje nierozstrzygalny konflikt, który zawsze kończy się klęską człowieka - czas człowieka unicestwia.

Inaczej pojmują czas miejscowi, Afrykańczycy. Dla nich czas jest kategorią dużo bardziej luźną, otwartą, elastyczną, subiektywną. To człowiek ma wpływ na kształtowanie czasu, na jego przebieg i rytm (oczywiście, człowiek działający za zgodą przodków i bogów). Czas jest nawet czymś, co człowiek może tworzyć, bo np. istnienie czasu wyraża się poprzez wydarzenia, a to, czy wydarzenie ma miejsce czy nie, zależy przecież od człowieka. Jeżeli dwie armie nie stoczą bitwy, to bitwa ta nie będzie miała miejsca (tzn. czas nie przejawi swej obecności, nie zaistnieje).
Czas pojawia się w wyniku naszego działania, a znika, kiedy go zaniechamy albo w ogóle nie podejmiemy. Jest to materia, która pod naszym wpływem może zawsze ożyć, ale popadnie w stan hibernacji i nawet niebytu, jeżeli nie udzielimy jej naszej energii. Czas jest istnością bierną, pasywną i przede wszystkim - zależną od człowieka. (...)
Toteż  Afrykanin, który wsiada do autobusu, nie pyta, kiedy autobus odjedzie, tylko wchodzi, siada na wolnym miejscu i od razu zapada w stan, w jakim spędza znaczną część swego życia - w stan martwego wyczekiwania. (...)

Szczerze polecam tę książkę, warto przeczytać nawet wielokrotnie, dla tych smaczków, których nie spostrzeżemy za pierwszym razem.

piątek, 6 listopada 2015

Saga o jarlu Broniszu tom 1

Kilka dni temu skończyłem czytać pierwszy tom "Sagi o jarlu Broniszu" i na świeżo chciałbym podzielić się swoimi przemyśleniami. Po raz kolejny zainteresowała mnie pozycja książkowa osadzona w czasach panowania pierwszych Piastów. Tym razem jest to beletrystyka w sienkiewiczowskim stylu, już samo umiejscowienie akcji świadczy że powstała ku pokrzepieniu serc i bajaniu o wielkości dawnej Polski.



Władysław Grabski (syn premiera i ministra finansów w II RP) na wstępie przedstawia okoliczności powstania swojego dzieła. Miało to miejsce w czasie okupacji niemieckiej w latach 1941/1943. Nawiązuje do tego jak ciężko w takich warunkach zebrać materiały ile trudności i niebezpieczeństw czyha na autora. Przygody dzielnego namiestnika północnych rubieży państwa Bolesława Chrobrego powstawały w konspiracji i były konsultowane na tajnych kompletach, w ten sposób w tych ciężkich czasach choć na chwilę pragnął ukazać Polskę silną, wzbudzającą prestiż i szacunek wśród sąsiadów. Szczególnie upodobał sobie losy siostry pierwszego króla Polski, Sigrydy Dumnej, królowej Szwecji, Danii, Norwegii i Anglii.
Mamy rok 995. Główny bohater Bronisz, wybiera się z wizytą poselską do warowni Jomsbork na wyspie Wolin. Przy okazji pragnie odwiedzić swojego towarzysza po mieczu jarla Olafa Tryggvasona. Na miejscu dowiaduje się że Olaf nie informując władcy Polski, organizuje wyprawę militarną do Szwecji. Chce wesprzeć zbrojnym ramieniem Sigrydę, którą kocha od lat i nie może patrzeć na jej nieszczęśliwe małżeństwo z Erykiem. Nasz bohater tak pokieruje wydarzeniami, że Olaf zamiast do Szwecji wybierze się do Norwegii gdzie jest jednym z pretendentów to tronu, on zaś wraz z wikingami z Jomsborka popłynie do Szwecji. Szalony król Eryk spłonie w nieszczęśliwym wypadku, a koronę po ojcu przejmie nieletni syn, Olaf. Królowa matka w jego imieniu będzie natomiast władać tą krainą. Polski namiestnik wykaże się odwagą i uratuję z płomieni młodziutką Helgę dziewczynę z wysokiego rodu dworkę królowej. Ta go pokocha miłością początkowo nie odwzajemnioną. Bronisz obawiając się że to tylko wdzięczność za uratowanie życia, proponuje że jeżeli po kolejnych pięciu latach ta będzie go jeszcze chciała poprosi o jej rękę. Wraca do Polski poznaje biskupa Wojciecha, który planuje wyprawę misyjną do Prus i tak akcja się toczy od przygody do przygody. Poznajemy kolejne historyczne postacie i wydarzenia. Męczeńską śmierć biskupa Wojciecha, sławnego wikinga Swena Widłobrodego. Bohater jest w samym centrum wydarzeń do tego wplątany jest w intrygi polityczne, walkę o tron Szwecji, Danii i Norwegii. Gdzieś w tle jest miłość, do tego taka w stylu sienkiewiczowskim, romantyczna, bezinteresowna, młodzi ludzie się kochają, już są sobie przyobiecani, szykuje się wielkie weselisko,ale wszystko się komplikuje i potrzeba sporo wysiłku i czasu by los ich ponownie połączył.
Czy połączy nie wiem (pewnie tak), przeczytałem pierwszy tom a kolejne dwa czekają. Książka jest przewidywalna, ale ma swój klimat i urok. W tle jest historia państwa pierwszych Piastów i bohaterów wikińskich sag. Całość czyta się szybko i przyjemnie.

sobota, 31 października 2015

Kiedy Bóg zasypia

"Kiedy Bóg zasypia" to książka na którą czekałem z zapałem (był to rok 2007). Świetny pomysł na powieść, akcja rozgrywająca się w początkach państwowości polskiej, reakcja pogańska, śmierć władcy, bezprawie, pretendenci do tronu, najazdy sąsiadów do tego starosłowiańskie wierzenia i stwory nie z tego świata: Strzygi, Ożywieńcy, Dziwożony czy Południce. Można powiedzieć historia samo się pisząca.


Zacznijmy od początku mamy rok 1034, król Mieszko II Lambert umiera a w Polsce zaczyna się walka o tron. W Polskiej historiografii lata 1034-1038 to biała plama. Wiemy że doszło do buntu chłopstwa i reakcji pogańskiej, możnowładztwo i duchowieństwo zostało zdziesiątkowane a ci co mogli schronili się na Mazowszu gdzie twardą ręką rządził  Miecław. Fabuła książki dzieje się właśnie w tym okresie. 
Rafał Dębski jest znanym twórcą historii grozy i nie inaczej jest tutaj. Umiejscowienie akcji jest tylko pretekstem do kolejnych opisów masakr dokonywanych przez wyznawców starosłowiańskich religii. Pojawiają się stwory i ożywieńcy a wszędobylska krew leje się na lewo i prawo. Postacie ludzkie nie odbiegają od tego stereotypu to kolejne wcielenia potworów. 
Mamy trzy strony konfliktu: polskich chrześcijan, czeskich chrześcijan i słowiańskich pogan. Prości ludzie mają dość rządów możnowładztwa, pamiętają panowanie Bolesława Chrobrego i Mieszka I ciągłe wojny, śmierć, choroby. Pamiętają też czasy gdy wyznawali inne religie, a przede wszystkim pamięć o nich podtrzymują starosłowiańscy kapłani Żercy. Możnowładztwo rozpamiętuje dawne czasy i skupia się w Gnieźnie gdzie znajdują się relikwie św. Wojciecha. Wspomniani są tu również synowie poprzedniego władcy, zapomniany i wymazany przez historię Bolko i Kazimierz zwany odnowicielem. Pierwszy pojawia się na krótko i szybko ginie drugi na końcu jako wybawiciel Polski.
Książka średnio broni się jako powieść historyczna, jest to raczej fantasy osadzona w tych realiach. Fantasy a może bardziej horror dziejący się w czasach panowania pierwszych Piastów. Bohaterowie są płascy często pojawiają się znikąd by po kilku chwilach na zawsze zniknąć z kart książki. Całość czyta się szybko i zapomina równie szybko. Na siłę umieszczono wątek miłosny z Dziwożoną i Ożywieńcem który ma się nijak do fabuły, a wszystko kończy się nagle jakby w środku historii pojawieniem się polskiego księcia na białym koniu.
Na zakończenie fragment jeden z wielu w tej książce idealnie obrazujący klimat historii...

"Przywiązany człowiek rzucił się, jakby chciał zerwać więzy. Jednak rzemienny pas trzymał mocno. Kapłan chwycił ofiarę za włosy, odchylił do tyłu głowę. W blasku płonących wokół pochodni i olejowych mis ustawionych na trójnogach widać było, jak grdyka ofiary chodzi bardzo szybko w górę i w dół. Ostrze spadło na nią niby jastrząb na królika. Buchnęła krew, wylewając się potężnym strumieniem wprost na posąg boga. Zagrzmiało. Wyznawcy padli na twarz. W tej chwili zgasły wszystkie światła poza świętym ogniskiem..." 

Ps. Książka sprawdza się jako lektura w takie dni jak dziś ... Halloween...

sobota, 10 października 2015

Deyna czyli Obcy

Tylko raz w życiu widziałem na żywo mecz reprezentacji Polski, było to w 1991 roku gdy na stadionie w Radomiu rozegrano towarzyski mecz Polska - Walia i skończyło się na bezbramkowym remisie. W tym roku pokochałem futbol miłością nieodwzajemnioną, gdy z bliska widziałem takie gwiazdy jak Krzysztof Warzycha, Roman Kosecki, Ryszard Tarasiewicz, Jacek Ziober, Dariusz Wdowczyk, Jan Furtok czy Józef Wandzik, to w tym roku Legia Warszawa prowadziła swoje boje w Pucharze Zdobywców Pucharów wygrywając z Sampdorią Genua a następnie po heroicznej walce odpadła z Menchesterem United w półfinale tych rozgrywek, a reprezentacja Olimpijska awansowała do Igrzysk w Barcelonie. W tym roku również widziałem wspomnieniowy program dokumentalny o Kazimierzu Deynie upamiętniający jego drugą rocznicę tragicznej śmierci.
Kazimierz Deyna w latach 70-tych był w Polsce tak popularny jak Robert Lewandowski w chwili obecnej. Był wzorem dla młodych ludzi, miał bajeczną technikę a przede wszystkim błyszczał w meczach o wysoką stawkę. Tak się złożyło że ostanie święta Wielkiejnocy niemal nie odrywałem oczu od biografii tego wybitnego piłkarza.


"Deyna czyli Obcy" autorstwa Romana Kołtonia nie jest pierwszą książką próbującą przedstawić nam Kazimierza Deyne, jest to jednak pozycja wyjątkowa bo nieobarczona fanowskim zaślepieniem czy przyjacielskimi niedomówieniami lub pomijaniem mniej przyjemnych faktów. Autor stara się przedstawić losy naszego wybitnego piłkarza na tle innych piłkarskich talentów tamtego okresu. Za taki wyznacznik bierze zdjęcie trzech najlepszych piłkarzy mundialu w RFN z 1974 roku.


Tak więc mamy Franza Beckenbauera, Johana Cruijffa i Kazimierza Deyne. Przedstawione zostają ich dokonania w piłce klubowej i reprezentacyjnej a następnie jak potoczyły się ich losy po zakończeniu kariery. Każdy z nich miał wzloty i upadki, ale dwaj pierwsi do dziś uczestniczą w wielkim futbolu a naszego rodaka od ponad 25 lat nie ma z nami.
Deyna przewija się na kartach książki niemal cały czas, pomimo tego w moim odczuciu mamy niedosyt jego osoby. Jest trochę Deyny w kontekście Legii i roli jaką odgrywał w niej gdy triumfował z zespołem w lidze i europejskich pucharach. Jest trochę Deyny w kontekście reprezentacji i jej sukcesów a potem porażek. Jest też w końcu trochę Deyny w kontekście jego życia prywatnego i jak ono wyglądało w stosunku do ustroju w jakim mu przyszło żyć, jakie problemy miał jako oficer wojska polskiego by móc wyjechać do klubu zachodniego.
Jest za to dużo PRL, dużo kombinowania, walki o normalne życie. Piłka jest tylko pretekstem by pokazać czytelnikom w jakich warunkach dokonywał się sukces i dlaczego był krótkotrwały. Winą był system, który blokował indywidualności a eksponował jedynie kolektywizm i grę zespołową. Piłka to gra zespołowa ale to dzięki indywidualnościom i ich umiejętnym wpasowaniem było można osiągnąć sukces.
Człowiekiem który potrafił na krótko tego dokonać był Kazimierz Górski, zdobywając złoty i srebrny medal Igrzysk Olimpijskich i trzecie miejsce na świecie.


Ale potem coś się psuje jest zbyt wielu liderów do tego niedowartościowanych, scala ich na chwilę Gmoch, ale nie na długo. Gdzieś w tle tych wydarzeń jest Deyna jego konflikt z Górskim utrata opaski kapitańskiej, potem powrót w łaski za kolejnego trenera, kolegi z piłkarskich boisk.
Bardzo duży kredyt zaufania kilka fajnych spotkań i mistrzostwa w Argentynie. Jechaliśmy tam jako jeden z kandydatów do medalu skończyło się na nijakim występie polaków i przestrzelonym karnym z gospodarzami turnieju, a potem plotkach o sprzedanym meczu.
W miedzy czasie autor nawiązuje do problemów w Legii, przeciętności, gwizdów kibiców śląskich i aferze karnetowej. Przedstawione są okoliczności w jakich piłkarz wyjechał do Manchesteru City i postawie jaką prezentował w tym klubie.


O samym epizodzie w City jest zaledwie kilka stron, nie potrafił się wpasować w siłowy styl gry zespołu i całej ligi angielskiej. Grał rzadko, wystąpił w 38 spotkaniach strzelając 12 goli, coraz częściej widywany był w klubach nocnych. Dostał propozycje zagrania małej roli w filmie "Ucieczka do zwycięstwa" u boku innych znanych piłkarzy (Pele, Booby Moore). W 1981 roku pod wpływem alkoholu spowodował niebezpieczny wypadek, trochę żeby uciec przed problemami klub zaproponował mu kontrakt w San Diego.
Na ostatnich stronach książki Kołtoń stara nam się opisać powolny upadek piłkarza jego problemy finansowe ostanie spotkanie z kolegami z boiska w 1989 i śmierć na autostradzie w Kalifornii. Koniec to powrót do losów wielkiej trójki z 1974, Franz Beckenbauer jako trener w 1990 roku zdobywa z reprezentacją Niemiec Mistrzostwo Świata, Johan Cruijff również jako trener w 1992 roku z FC Barceloną zdobywa Puchar Europu a Deyna...