środa, 26 sierpnia 2015

Daredevil serial

Jako dziecko namiętnie całe kieszonkowe wydawałem na komisy. Wydawnictwo TM-Semic zalewało ówczesne kioski Ruchu zeszytami z super bohaterami Marvel Comic i DC Comic, które po dzień dzisiejszy zalegają pod stertą kurzu gdzieś w moim rodzinnym domu. O ile dobrze pamiętam najbardziej upodobałem sobie trojkę bohaterów Spdermana, Punishera i Batmana. Byli najmniej oderwani od rzeczywistość i przy odrobinie wyobraźni mogli spacerować ulicami naszego miasta. Ok, przy dużej dawce wyobraźni. Od tego czasu minęło niemal 25 lat miłość do superbohaterów wraz z dojrzewaniem uleciała z młodego umysłu. Jedynie od czasu do czasu wracam do wspomnień z dzieciństwa przy kolejnych premierach kinowych hitów Marvela czy DC. Zdarzają się perełki pokroju Batmana Nolana (szczególnie druga część trylogii) czy ostatniego Capitana Ameryki, ale generalnie utwierdzam się w przekonaniu że interesują mnie nieco inne historie.



Mamy jednak wakacje a czas ten rządzi się nieco innymi prawami. Na Daredevila natknąłem się po raz pierwszy w 2003 roku oglądając film z Benem Affleckiem, nie zapadł mi jakoś w pamięci na dłużej, jedna z takich nijakich produkcji. Aż do sierpnia tego roku, gdy zupełnie przypadkiem zapuściłem na Netfiksie pierwszy odcinek serii (zachęcony polskimi napisami) i wciągnęło mnie na kolejne trzy godziny a następnie na kolejne dwa wieczory.

Gdyby ktoś mnie zapytał co w nim takiego szczególnego, odpowiedział bym ciekawa historia, powiązana ze sobą ciągiem logicznych następstw. Nie jest to serial wybitny, ale konsekwentny, krok po kroku poznajemy bohaterów, najpierw dwójkę młodych prawników otwierających swoje biuro ich pierwszą klientkę i zamaskowanego obrońce uciśnionych. Widzimy jakie relacje panują w mieście, skorumpowanych policjantów, zastraszonych mieszkańców, gangi i grupy przestępcze, coś lub ktoś je łączy ale tego dowiadujemy się później. Informacje są dawkowane powoli. Mamy bohatera i jego antagonistę, o tym drugim wiemy naprawdę niewiele ukryty gdzieś w cieniu "pociąga za sznurki". Z odcinka na odcinek dowiadujemy się więcej. Fabuła prowadzona jest wielowątkowo, prawnicy którzy próbują zapobiec wysiedleniu mieszkańców jednej z dzielnic, byłą klientkę która zostaje ich sekretarką i która prowadzi własne śledztwo z pomocą lokalnego dziennikarza, zamaskowanego superbohatera który strzeże ulic nocą, organizację przestępczą która boryka się z własnymi problemami. Powoli wątki łączą się w jedną całość dowiadujemy się komu zależy na wysiedleniu lokatorów, główny antagonista ujawnia się pod wpływem miłości, wybucha wojna gangów w którą wplątany jest tytułowy Daredevil, pojawiają się i giną kolejno dobre i złe charaktery. W między czasie poznajemy przeszłość Daredevila, jego ojca i okoliczności w jaki posiadł swoje umiejętności. Wszystko poprowadzone jest bardzo zgrabnie, poznajemy przeszłość Wilsona Fiska (Kingpin główny boss) powody, że robi to co robi, możemy zrozumieć i wytłumaczyć jego postępowanie, również jego miłość do miasta, choć metody te są wysoce drastyczne i niemoralne. Poczynania Daredevila (Matta Murdocka niewidomego prawnika) też są dla nas jasne. Ma misje wizję lepszego świata, ale nie widzi innej możliwości jego poprawy, więc zakłada swój kostiumy stawiając się ponad prawem. Każde działanie ma przyczynę, swoje konsekwencje i finalne rozwiązanie.



Szukając wad nie podoba mi się kostium Daredevila w finałowym odcinku i chyba tyle. Świetnie nakręcone są sceny walk, tytułowy bohater jest z krwi i kości, pokonanie kolejnego rywala kosztuje go dużo zdrowia. Wszystko jest bardzo realistyczne jak na konwencje filmu o komiksowym superbohaterze. Dobrze opowiedziana historia, poprawna a czasami bardzo porwana gra aktorów i mroczna sceneria na długo zapadają w pamięci widza.

Finałowa scena pomimo że kończy się happy-endem, sugeruje wyraźnie że to nie ostatnie starcie bohaterów. Czekam z niecierpliwością.  




niedziela, 23 sierpnia 2015

W głowie się nie mieści

Byłem w kinie na "Inside Out". Nie mieliśmy planów na weekend, gdzieś widziałem trailer filmu i stało się poszliśmy z żoną i córką na seans.



Usiedliśmy w swoich wygodnych fotelach z popcornem i lekko przysnęliśmy na tradycyjnej już ciężkostrawnej dawce reklam. Gdy zapadła ciemność, a projektor rzucił obraz na biel ekranu, zapadła cisza,  a oczom naszym ukazał się prześliczny bobas o imieniu Reiley, nagle pojawili się rodzice a gdzieś w środku naszej bohaterki Radość (pierwsza jej emocja) i uśmiech na twarzy. Z zapartym tchem obserwowaliśmy zmianę wyrazu twarzy dziecka i kolejną emocję Smutek, a potem krok po kroku w raz z dorastaniem dziewczynki kolejne Gniew, Strach i Odraza. Od teraz tych pięć spersonifikowanych postaci będzie kierowało życiem Reiley.

Rodzic widząc te sceny doświadcza uczucia "deja vu". Przeszłość staje mu przed oczyma i jakby widział własne dziecko. Z kolejnym mijającymi minutami jest tylko lepiej. Radość to uczucie dominujące od czasu do czasu poprzeplatane emocjami Gniewu, Strachu i Odrazy. Wszystko jest takie piękne i ekscytujące że nie ma czasu na Smutek, który staje się "piątym kołem u wozu" i jest spychana na margines wydarzeń. Ale wszystko do czasu, dziewczynka kończy 11 lat a w jej życie wkraczają zmiany. Wraz z rodzicami przeprowadza się z zimnej Minnesoty do słonecznego San Francisco. Traci dom, przyjaciół i drużynę hokejową. Jest zagubiona jej emocje również, tylko Radość wie co robić, ale czy na pewno?!
Jest w filmie świetna metaforyczna scena gdy Radość rysuje okrąg i umieszcza w nim Smutek mówiąc by nie wychodziła po za niego i niczego nie dotykała. Wielu z nas postępuje właśnie w taki sposób, starając się uciszyć negatywne emocje, które skumulowane prędzej czy później znajdą drogę ucieczki.
Tak się też dzieje tutaj Radość i Smutek gubią się, a dziewczynką kierują Gniew, Strach i Odraza. Czuje się coraz bardziej zagubiona i podejmuje coraz bardziej irracjonalne działania. Pewnie nie popsuje zabawy zdradzając że obie emocje po licznych perypetiach odnajdą drogę (poznając tajniki ludzkiego umysłu) a Radość zrozumie że bez udziału tej drugiej nie pomoże dziewczynce.

Film przypomina kultowy serial dla dzieci z lat 80-tych "Było sobie życie", nakręcony jest w podobnej konwencji, mali bohaterzy odpowiedzialni za funkcjonowanie człowieka, próbują sobie poradzić z przeciwnościami losu. Powodzenie lub nie powodzenie będzie się przekładało na samopoczucie naszej głównej bohaterki Reiley. Historia jest jednak ukazana z dużym smakiem, widz utożsamia się z przedstawionymi problemami i chcąc nie chcąc sam bierze w niej udział. Głównym atutem jest przedstawienie w przystępny sposób jak działa ludzka psychika (kulki pamięci umieszczone w bajkowej scenerii magicznego labiryntu, połączone wyspami osobowości), a w szczególności rozwijanie się depresji (wyżej wspomniane znikniecie Radości i Smutku). W trakcie i po projekcji całej naszej trójcie zakręciła się łza w oku, ale najważniejsze, że wszystko dobrze się kończy. Było warto wybrać się do kina i obejrzeć to widowisko. Oby więcej takich filmów.



piątek, 21 sierpnia 2015

Kici - legenda Legii Warszawa

Serce się raduje, szczególnie polskie serce, gdy polskie drużyny wygrywają w europejskich pucharach. Bardzo często żyjemy przeszłością, rozpamiętujemy mecze które miały swoje miejsce 5, 10, 15 czy 20 lat temu. Dla dwudziestolatków będą to eliminacje do mistrzostw w świata w 2002 i 2006 roku występy w europejskich pucharach Wisły Kraków w sezonie 2002/2003, Lecha Poznań 2008/2009 i 2010/2011 czy Legii Warszawa 2011/2012 i 2014/2015. Dla trzydziestolatków finał olimpijski w Barcelonie 1992 roku, występy Legii Warszawa (1995/96) i Widzewa Łódź (1996/97) w Lidze Mistrzów, a dla mnie dotarcie Legii do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów po wyeliminowaniu Sampdorii  Genua w sezonie 1990/1991. Dla czterdziestolatków zdobycie 3 miejsca na Mistrzostwach Świata w Hiszpanii w roku 1982, półfinał Pucharu Europy Widzewa Łódź w roku 1983, gra i wyjście z grupy na Mistrzostwach Świata z Meksyku  w 1986 itp., aż do wczesnych lat pięćdziesiątych, występu na olimpiadzie w Helsinkach w 1952 (raczej nieudanego) i pokonaniu ZSRR 2;1 na Stadionie Śląskim w roku 1957. Nie wspominając tu już lat 70-tych gdy Polska reprezentacja piłkarska była jedną z najmocniejszych na świecie, zdobywając złoty medal olimpijski w roku 1972, 3 miejsce na mistrzostwach świata w roku 1974, srebrny medal na olimpiadzie w1976 i 1/8 finału na mundialu w 1978.


Wszystkie te wydarzenia bezpośredni i pośredni łączy postać Luciana Brychczego Ślązaka, który cała profesjonalną karierę związał ze stołecznym klubem Legii Warszawa występując jako piłkarz (1953-1973), trener (1972-2014) i prezes (2014-?).



Kici - Lucian Brychczy legenda Legii Warszawa to książka wyjątkowa poświęcona nie tyle historii wielkiego piłkarza (swego czasu miał propozycje z wielkiego Realu Madryt) ale historii klubu w którym występował, jego wzlotów (mistrzostw z lat 1955/56 i 1969/70) upadku druga połowa lat 70-tych i 80-tych i powrotu na salony w latach 90-tych (półfinał PZP w roku 1991, mistrzostw Polski 1994 i 1995 i ćwierćfinał LM w 1996). Jest to wywiad rzeka, w którym piłkarz opowiada o swoim dzieciństwie (ojciec był bohaterem powstań śląskich)  o okupacji, wcieleniu brata do Wermachtu i jego śmierci, o piłce która była oderwaniem od szarej rzeczywistości  najpierw II wojny światowej a potem PRL-u, o powrocie ojca po wojnie, o pierwszej miłości o rozczarowaniu (chęć występów w wielkim Ruchu Chorzów) o ciężkiej pracy, występach w reprezentacji a potem w Legii Warszawa. Opowiada o trenerach z którymi miał przyjemność pracować (Węgier Janos Steiner i Czech Jaroslav Vojvoda) o wielkich piłkarzach (Polch, Deyna) i tych słabszych (Smuda). Snuje swą opowieść od czasów dla kibica pradawnych gdy Legiia nazywała się CWKS Warszawa i jeden mecz decydował o tym czy sekcja nie będzie rozwiązana (1954 mecz z Wisłą wówczas Gwardią Kraków wygrany ostatecznie 2:0) po wielkie sukcesy na koniec piłkarskiej kariery w meczach Pucharu Europy w 1970 (w dwumeczu o półfinał z Galatasaray strzelił wszystkie trzy gole 1:1 i 2:0) o okolicznościach porażki Feyernoordem (specyfika PRL-u?). Opowiada o ciężkich czasach gdy Legia pomimo potencjału nic nie grała, o jego trenerskiej przygodzie (raczej jako "koła ratunkowego"), stanie wojennym końcówce PRL i początkach lat 90-tych. Wspomina trenera Janusza Wójcika i jego umiejętności trenerski (a raczej brak) roli Pawła Janasa w drużynie, o trenerskich powrotach o młodym Macieju Skorży. Opowieść swą kończy na Janie Urbanie i jego drugim trenerskim podejściu do Legii Warszawa.

W miedzy czasie między kolejnymi historiami poupychane są notki z ważnymi informacjami czy wypowiedziami kolegów lub rywali z boiska, pozwalające zrozumieć opisywane wydarzenia i poszerzyć wiedzę na dany temat. Przykład poniżej.

"...Grając w kadrze w latach 1954-1969, Lucjan Brychczy rozegrał 58 spotkań. Kazimierz Deyna grał w kadrze krócej (1968-1978), ale wystąpił w niej aż 97 razy. Rekordzista - Michał Żewłakow (1999-2011) - wystąpił 102 razy. Paweł Mogielnicki, guru polskich statystyków futbolu, uważa, że liczby nie są w stanie oddać wielkości Brychczego. W latach reprezentacyjnej aktywności Brychczego (1954-1969) kadra rozegrała 108 oficjalnych spotkań, a w latach 1997-2012 aż 213..."



Biografia wyraźnie dzieli się na dwie części. Pierwsza młodość i kariera piłkarska ewidentnie bardziej przypadła mi do gustu (być może dlatego, że lata 50-te i 60-te piłkarsko  nie budzą tyle entuzjazmu co kolejna dekada), druga to raczej suche przedstawienie faktów, takie trenerskie rozważania o możliwościach, przeszkodach i ich realizacji. Opisy kolejnych trenerów, działaczy i piłkarzy.  W pierwszej części to Brychczy wpływa na wydarzenia w drugiej jest tylko ich obserwatorem. W książce nie ma tzw. prania brudów, plotek o piłkarskim życiu, kupowaniu i sprzedawaniu meczów (wspomniane mimochodem przy okazji odebrania mistrzostwa Legii w 1993). Jest za to bajanie o wielkiej drużynie i jej bohaterze związanym z tym klubem od ponad sześćdziesięciu lat.