poniedziałek, 16 lipca 2018

Najlepszy trener na świecie

Można odetchnąć, ostawić kufel piwa i sięgnąć po herbatę Earl Grey. Zasiąść w ogródku ze swoją ukochaną książką i trochę pofantazjować. Popuszczenie wodzy fantazji będzie tym łatwiejsze, że na zakończenie mundialu zafundowałem sobie wywiad rzekę z Jackiem Gmochem.


Najlepszy trener na świecie to cytując Katarzynę Bondę: łotrzykowska opowieść pierwsza klasa.  Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke wybrali się na dziesięć dni do Grecji i zasiąść z Jackiem Gmochem w jego domu i porozmawiać trochę o przeszłości. Dziennikarze starają poprowadzić rozmowę w miarę chronologiczne pytając o dom rodzinny i pierwsze kroki w futbolu. Nie jest to łatwą sprawą gdyż trener niekoniecznie potrafi się skupić na jednym wątku skacząc od historii do historii nie koniecznie potrafiąc umieścić zdarzenie w konkretnej czasoprzestrzeni.
Zadziwiające jest to, że jak na dziecko urodzone w roku 1939 pamięta wiele szczegółów z drugiej wojny światowej, obdarzając nas opowieściami z tego okresu. 


Kibica najbardziej jednak interesują lata siedemdziesiąte, gdy jako pierwszy na świecie został okrzyknięty twórcą banku informacji. Współpracował z trenerem Kazimierzem Górskim mając (jego zdaniem) kolosalny udział w zdobyciu złotego medalu olimpijskiego w roku 1972 i trzeciego miejsca na Mistrzostwach Świata w roku 1974. Raczy nas również opowieścią o okolicznościach przejęcia pierwszej drużyny i przebiegu turnieju w Argentynie w roku 1978. Choć nie do końca fakty nam przedstawiane są zbieżne z wiedzą powszechnie udostępnioną (trener jak zawsze uwypukla swoje dokonania zapominając o autentycznych wydarzeniach) dodają kolorytu i takiego łotrzykowskiego pazura. Czyta się ten wywiad jak kryminał osadzony w wielu miejscach na różnych kontynentach i państwach.


Gdybym nie znał osiągnięć Jacka Gmocha pomyślałbym, że czytam opowieść mitomana kompletnie oderwanego od rzeczywistości. Trener jednak bardzo często w swoich opowieściach podpiera się dokumentami, kolekcjonuje je i w razie jakiś wątpliwości ma dowód na prawdziwość swoich słów. Wielu mu źle życzy, pomimo dobrych chęci wplątuje się w aferę dolarową i na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, emigruje do Grecji. Kraj ten staje się jego drugą ojczyzną , a z Larissem i Panathinaikosem zdobywa mistrzostwo kraju. Staje się bohaterem i jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób w kraju, jest jednym z głównych kandydatów do objęcia stanowiska selekcjonera w Grecji.
Po przeczytaniu książki i jej przetrawieniu wciąż nie wiem kim jest Jacek Gmoch. Dla wielu to bohater jeden z kilku najlepszych trenerów w Polsce są i tacy którzy uważają go z ambitnego ponad miarę hochsztaplera który poprzez układy i układziki osiągnął to co osiągnął. Wiedział jak poprowadzić swoją karierę i z kim się układać by zostać pierwszym trenerem Polski. W tej książce nie dostaniemy odpowiedzi jak było na prawdę. Dostaniemy prawdę Jacka Gmoch ubarwioną historyjkami tak opowiedzianymi że nie do końca możemy uwierzyć że wydarzyły się na prawdę. Czyta się to jednak wyśmienicie jak opowieść, ogniskową gawędę o czasach tak zmierzłych, że aż nierealnych. Polecam.

czwartek, 12 lipca 2018

Na wschód od zachodu

Usiadłem wygodnie przy biurku i spoglądam na najnowszą książkę Wojciecha Jagielskiego, przeczytaną i odłożoną na półkę kilka tygodni temu. Tym razem brakowało uczucia mrowienia kartkując kolejne strony. Egzotyczna podróż na wschód do mitycznych, bajkowych Indii okazała się podróżą wgłąb nas samych. Zagubionych podróżników poszukujących celu i sensu życia.



Czytając o watażkach w dalekim Afganistanie, konfliktach plemiennych na Zakaukaziu, czy życiu codziennym mieszkańców trzeciego świata, miało się wrażenie podróży do świata poza otaczającą nas rzeczywistością. Kontakt z normalnością czasu wyjątkowego, czasu wojny, biedy, głodu. Czasu pogardy do życia ale i braterstwa broni, celu w świecie bez pozornie bez nadziei.
Wojciech Jagielski podążył tym razem wielkim szlakiem hipisów. Niby wciąż przemierza Iran, Pakistan, Afganistan czy Indie, ale spogląda na nie innymi oczyma, oczyma człowieka zachodu. Wychowanego w dostatku, otoczonymi mniej czy bardziej potrzebnymi przedmiotami, którego celem jest dostanie życie i zaspokajanie własnych potrzeb.
W swojej książce konfrontuje wyobrażenia i wizję przybyszów z zachodu, z tym co napotykają na swojej drodze. Okazuje się, że uciekając przed cywilizacją zachodu docierają w miejsce gdzie jej kult jest coraz bardziej rozpowszechniony. Napotykają na brak zrozumienia. Tubylcy traktują ich  jak kolejne źródło dochodu. Miejsca do których pielgrzymują stają się atrakcjami turystycznym. Wartości które im przyświecały rozmywają się z czasem, byli hipisi stają się przedsiębiorcami, bądź starymi dziwakami zapomnianymi przez świat. W poszukiwaniu oświecenia zapominają o innych równie ważnych kwestiach. Smutna to historia. Poszukiwacze mądrości wschodu docierają w miejsce gdzie wiedza ta staje się  deficytowa a jej szczątki to tylko przykrywka dochodowego interesu. Pieniądz definiuje jednostkę, a kapitalizm w tym miejscu ma swój najczarniejszy obraz. Na wschód od zachodu intryguje i zmusza do refleksji nad sensem życia. Zadaje kilka fundamentalnych pytań i uzmysławia niedorzeczność podejmowanych decyzji. Odczuwa się zagubienie człowiek w ciągle zmieniającym się świecie. Warto na chwilę przystanąć i choć przez chwilę się nad tym zastanowić.

poniedziałek, 9 lipca 2018

Death or Glory

Mundial piłkarski powoli dobiega końca, moje dziewczyny z ulgą odetchną, a na półce pojawią się książki o bardziej wyrafinowanej tematyce. Został już niecały tydzień piłkarskiego święta, cztery mecze w tym finał w niedzielę. Zanim to jednak nastąpi czekają nas dwa spotkania półfinałowe, we wtorek Francja-Belgia i w środę Anglia-Chorwacja (na wyspach trwa futbolowe szaleństwo). Czterech kandydatów jeden puchar, który wzniesie zwycięzca.


Death or Glory. The dark history of the World Cup zabiera nas świat z najgorszych snów fana piłkarskiego. Przemocy, brudnych pieniędzy, nie do końca czystych biznesów, a przede wszystkim polityki.
Nasza wyobraźnia w okresie piłkarskiego święta, co krok rozpalana jest romantycznymi historiami o wielkich szlachetnych sportowcach, trenujących od rana do wieczora, by móc raz na cztery lat wznieś złoty puchar. Opowiada się nam o pierwszym mundialu z 1930 roku, w którym wzięły tylko zaproszone drużyny (brak reprezentacji Anglii), roku 1934 zorganizowanych przez faszystowskie Włochy (nawet ściany pomagały gospodarzom w zwycięstwie), czy roku 1938 gdy zadebiutowała Polska.


Jon Spurling przedstawia nam inną dla niektórych alternatywną historię Mistrzostw Świata. W roku 1934 Mussolini wykorzystał mundial w celach propagandowych. Reprezentacji Włoch nie byli zwykłymi sportowcami byli zaprogramowani  na zwycięstwo przedstawicielami Rasy Panów, spadkobiercami Cezara świętego Cesarstwa Rzymskiego


W roku 1974 ten sam cel przyświecał piłkarzom z NRD gdy spotkali się z reprezentacją Niemiec Zachodnich. Ten jeden mecz był ważniejszy niż cały turniej. NRD wygrało, propaganda zatryumfowała. 


Gdybym miała wybrać najbardziej wstrząsające wydarzenie związane z mundialem, które mi utkwiło mi w pamięci, to rok 1994. Po powrocie z mundialu, 2 lipca 1994 roku Andrés Escobar wybrał się z przyjaciółmi do klubu w kolumbijskim mieście Medellín. Po opuszczeniu lokalu został otoczony przez grupę mężczyzn. Jeden z nich wyjął pistolet i wystrzelił w stronę kolumbijskiego obrońcy 6 kul. Ranny Escobar zmarł po przewiezieniu do szpital. Motywem zbrodni był odwet za strzelonego gola samobójczego, który ostatecznie zminimalizował szanse reprezentacji na awans do fazy pucharowej Mundialu w USA.
Książka ciekawa i przerażająca. Uświadamiająca jak często, za sukcesem piłkarskim stoją interesy osób trzecich. Dziś zachwycamy się cudowną organizacją mistrzostw w Rosji. Pogodą ducha i otwartością mieszkańców. Jutro wrócimy to Donbasu i Krymu. Politycznych więźniów i oligarchów o nieodgraniczonych funduszach.

środa, 4 lipca 2018

The Beer Book

Po ciężkich bojach i konkursie jedenastek Anglia awansowała do ćwierćfinałów. Na wyspach święto i dyskusja o szansach na Puchar Świata. W sobotę mecz za Szwecją i raczej bez piwa się nie obejdzie. Tak się składa że na jednej z moich półek odnalazłem książkę The Beer Book gdzie w niemalże encyklopedycznym  pożarku odnajdziemy informacje o ponad 1700 piwach na świecie.


Przemierzamy pięć kontynentów, poznajemy najbardziej popularne trunki cechujące region, historię browarów, a wszystko to okraszone setkami zdjęć konkretnych marek i okolic gdzie zostały uwarzone. 


Laik jak na tacy dostaję informacje o rodzajach i gatunkach złocistego napoju. Chmielach z jakich piwo  powstało, historie poszczególnych szczepów i najbardziej charakterystycznych piwnych regionów. łapałem się na tym że idąc do sklepu posiłkuję się wiedzą nabytą z książki, wyszukuje konkretnych marek, potrafię powiedzieć jaki rodzaj piw lubię i za co konkretnie. Przyjemne uczucie.


Wypiłem hektolitry piw częściej gorszych niż lepszych. Najczęściej był to jasny Lager o smaku wody, który pod wieloma etykietami możemy odnaleźć na półce każdego marketu. Pijąc ciemnego Portera delektowałem się chwilą zatrzymując wręcz czas. Gdy po raz pierwszy spróbowałem Punk IPA z browaru Brewdog poznałem smak amerykańskich chmieli wiedziałem co będę teraz pił.


Tydzień temu spędziłem weekend w Londynie, zawędrowałem na Covent Garden do firmowego pubu Brewdoga, zamówiłem Elvis Juice (Grapefruit infused IPA), piłkarska kadra Anglii po raz kolejny zdobywała gola ze słabiutką drużyną Panamy, a ja na krótką chwilę osiągałem swoją nirwanę