niedziela, 29 listopada 2015

Szkoła fotografowania - National Geographic

Dziś będzie trochę sentymentalnie, ale również praktycznie. Swego czasu byłem dość mocno zainteresowany fotografią. Kupiłem sobie lustrzankę Pentax K10, kilka obiektywów, statyw, filtry itp. Udzielałem się na kilku forach fotograficznych, których dziś nie mogę odnaleźć w sieci. Pozostało mi kilka fajnych fotek w albumie (cały sprzed sprzedałem w 2013 roku) i książek. Szczególny sentyment mam do tej wydanej pod patronatem National Geographic Petera Buriana i Roberta Caputo.


Książka ma już swoje lata, gdy weźmiemy pod uwagę postęp w tej dziedzinie. Jej pierwsze wydanie datuje się na 1999 rok, moje pochodzi z roku 2003, tak więc nie uświadczymy tu zbyt wielu informacji o fotografii cyfrowej. Całość jest podzielona na dwie części, omówienie podstawowych wiadomości i teorii:

Wyraz fotografia w dosłownym tłumaczeniu z greki znaczy: rysowanie światłem. Istotnie prawie wszystko w fotografii ma związek ze światłem. Światło odbite od sceny tworzy obraz. Z chwilą otwarcia migawki aparatu światło przechodzące przez obiektyw pada na powierzchnię filmu, naświetlając światłoczułe drobiny w jego emulsji. Film wywoływany jest następnie w odczynach chemicznych, tworząc negatyw. Negatyw rzutowany na arkusz światłoczułego papieru tworzy obraz, dzięki czemu powstaje odbitka barwna lub czarno-biała.

Od tego krótkiego wstępu autorzy prowadzą nas krok po kroku przez świat podstaw fotografii. Tłumaczą nam jak ważne jest światło i ekspozycja, co to jest ISO (czułość filmu), czas naświetlania, ruch a czas naświetlania, głębia ostrości a przesłona i jak ważna jest kompozycja.


Jest kilka stron o aparatach, ich budowie i rodzajach. Całkiem sporo o obiektywach i ich znaczeniu w fotografii, filtrach, statywach, lampach błyskowych i w obecnych czasach chyba najmniej przydatny paragraf o filmach i ich czułości. Gdy już przejdziemy przez teorię dostajemy perełkę w postaci drugiej części zatytułowanej Świat tematów

Świetne zdjęcia przybierają wprawdzie najróżniejsze formy, lecz wszystkie mają jedną wspólną cechę: każde z nich wyraża uczucia: radości lub smutku, współczucia, odrazy, czy wreszcie prostej, a niemożliwej do opisania, przyjemności patrzenia na coś, co przemawia do naszego oka i umysłu. Fotograf przekazuje nam te uczucia dzięki szczęśliwej kombinacji własnej wrażliwości - oka artysty - ze znajomością narzędzi i techniki. Aby otrzymać obraz, który jest zarówno odzwierciedleniem tematu, jak i opowieścią o nim, fotograf patrzy, myśli, wybiera właściwy sprzęt, a następnie przyciska spust migawki.





W ostatniej części mamy zebrane propozycje tematów do fotografowania. Okraszone są one tekstami znanych współpracowników National Geographic opatrzone pięknymi zdjęciami i pełne użytecznych rad. Na sam koniec, chyba trochę na siłę, wciśnięty został krótki paragraf Komputery a fotografia z kilkoma informacjami jak można je wykorzystać w obróbce zdjęć.


wtorek, 24 listopada 2015

Angole

Lubię czytać reportaże, najbardziej pociągają mnie te z egzotycznych miejsc. "Angole" Ewy Winnickiej, to podróż w rejony, które raczej omijałem, może dlatego że dotyczą mnie bezpośrednio. Od czasu do czasu trzeba się jednak zmierzyć ze swymi demonami. Tak więc zrobiłem.




Nie jest łatwo z pośród 2 milionów emigrantów wybrać kilkudziesięciu, którzy mieli by być reprezentatywni dla takiej grupy. Trzeba kierować się kluczem, tym kluczem w książce jest poziom atrakcyjności czytelniczej. Nie uświadczymy tutaj historii typowego emigranta, doświadczymy natomiast skrajności. Mamy samotną matkę z synem i partnerem (problem z alkoholem), przedsiębiorcę który wyemigrował w latach 80-tych, sprzątaczkę  walczącą z siecią Hilton, pracownika korporacyjnego, pracownika przy taśmie, absolwenta prywatnej uczelni itd.
Ewa Winnicka zebrała w swojej książce 36 historii, jest tego sporo, z opowieści bohaterów dowiadujemy się sporo o kodzie językowym i stosunku tubylców do emigrantów. Uświadamiają nam jak bardzo ważna w Wielkiej Brytanii jest przynależność do klasy społecznej i akcent. Tłumaczą nam pojęcie passive aggressive:

Metoda z grubsza polega na tym, że Angol nie dawał mi żadnych obowiązków, a ja czułam, że on nie chce mieć ze mną nic wspólnego.Chwilę potem mówi, że jestem do niczego. "I can't do anything, sorry".
Piszę maila do klienta. On tego maila każe do siebie przesłać, żeby sprawdzić, czy dobrze napisany. 

Mamy tu kobietę, która stara się pomagać nowo przybyłym i która po kilku miesiącach wypala się kompletnie od nadmiaru pracy.
Poszczególne historie są krótkie i szybko się je czyta. Dają dużo do myślenia jeżeli myślisz o emigracji i rewidują twoje spojrzenie gdy już na niej jesteś. Ciekawa lektura.


sobota, 21 listopada 2015

Gottland

Mariusz Szczygieł gdzieś głęboko w mojej podświadomości miał taką łatkę, pana od  od infantylnych pytań z talk-show "Na każdy temat" nadawanego w drugiej połowie lat 90-tych w telewizji Polsat. Od czasu do czasu czytałem jego relacje z Czech w Gazecie Wyborczej, ale nie potrafiłem wziąć go na poważnie. Ten okres zakończył się definitywnie po lekturze "Gottland" cyklu reportaży z Czech.



Paradoksalnie zacznę od końca, a więc co sam Mariusz Szczygieł pisze o swojej książce w ostatnich akapitach: 

Gdy "Gottland" chciał wejść na rynek francuski, usłyszałem obawy, że może nie znaleźć czytelników. Nie wiadomo, czy kogoś na zachodzie zainteresuje, co ma do powiedzenia Polak o Czechach. Zrozumiałem to, przedstawiciel jednego marginalnego narodu pisze o drugim marginalnym narodzie i trudno spodziewać się sukcesu.
Kiedy więc "Gottland" został Europejską Książką Roku, powiedziałem w swoim przemówieniu: "Cieszę się, że książka Polaka o Czechach została uznana za książkę Europejczyka o Europie".

Poznajemy więc świat Czechów z perspektywy polskiego reportażysty. Autor im podjął się tego karkołomnego zadania wpierw spędził wśród tubylców kilka ładnych lat, poznał ich kulturę i nauczył się języka. W książce poznajemy historię XX-wiecznych Czech poprzez pryzmat mniej lub bardziej znanych postaci. Zaczynamy od Tomasa Baty, ubogiego syna szewca który, konsekwentnie dorabia się dużych pieniędzy widząc szanse tam gdzie inni widzą porażkę. Najpierw postanawia uczyć się od najlepszych czyli w amerykańskich fabrykach Forda (dziś byśmy powiedzieli, że uprawiał szpiegostwo przemysłowe) następnie zakłada fabrykę obuwia a na jej drzwiach widnieje napis "dzień ma 86 400 sekund". Dorabia się pierwszych pieniędzy gdy wybucha I wojna światowa, wpada na pomysł jak obuć armie austro-węgierską. W latach 30-tych gdy panuje recesja, sprzedaje buty po zaniżonych kosztach, tnie pensje swoich pracowników, a żeby ich jeszcze bardziej do siebie przywiązać  buduje dla nich tanie domy czynszowe, stołówkę pracowniczą i szkołę zawodową. Jest jedynym pracodawcą w regionie, a kto wie, może i w kraju. Miasteczko Zlin staje się takim państwem w państwie, a historia Baty taką czeską opowiastką o dyktaturze. Niemcy mieli Hitlera, Włosi mieli Mussoliniego, Rosjanie Stalina, Hiszpanie Franko, Polacy Piłsudskiego, a Czesi Tomasa Bate - jaki kraj taka dyktatura.
Takich historii jest tu więcej dowiadujemy się na ich podstawie na czym polega czeski konformizm i pragmatyzm. Autor ma fenomenalną zdolność ukazywania drugiego dna, w czymś na pozór zwyczajnym.
Mnie osobiście podoba się bardzo historia największego na świecie pomnika Józefa Stalina (zdjęcie widnieje na okładce książki) i okoliczności śmierci jego budowniczego Otakara Sveca.

Jest wieczór, jakiś czas przed odsłonięciem. Otakar Svec wychodzi z pracowni, bierze taksówkę i jedzie pod Letną spojrzeć incognito na pomnik. Pyta taksówkarza, co sądzi o dziele.
- Coś panu pokaże - mówi taksówkarz. - Niech pan się przyjrzy sowieckiej stronie.
- A co tam jest?
- No chyba widać. Przecież partyzantka trzyma żołnierza za za rozporek.
- Co?!
- Panie jak go odsłonią, to tego, co to projektował, na sto procent rozstrzelają.
Otakar Svec wraca do pracowni i tam popełnia samobójstwo.

Nie chce psuć zabawy z odkrywania tak nieodległej historii naszych południowych sąsiadów, bo warto ich kojarzyć nie tylko z czeską komedią, krecikiem i wojakiem Szwejkiem.

czwartek, 19 listopada 2015

Dziennik - Jerzy Pilch

Mam kilku takich pisarzy, których potrafię rozpoznać po przeczytaniu jednego no może dwóch zdań. Bez wątpienia jest nim Jerzy Pilch. W jego pracach wyczuwa się taką specyficzną nonszalancję, takiego intelektualisty, co z każdego garnka już jadł i do niemal każdego kieliszka zaglądał, a do tego ma dystans, do tego co mówi, czy piszę. Trochę zrzędzi, trochę narzeka, ale jak się przekroczyło sześćdziesiątkę i ma objawy parkinsona to wolno.  


"Dziennik" Jerzego Pilcha to nie jest moje pierwsze spotkanie z tym autorem i na pewno nie ostanie. Pamiętam jak w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku zaczytywałem się w jego felietonach na łamach tygodnika "Polityka", potem w ręce wpadła mi książka "Spis cudzołożnic", przeczytałem raptem kilkadziesiąt stron, nie wciągnęła mnie, odłożyłem. Kilka lat później przeczytałem "Tezy o głupocie, piciu i umieraniu" i pokochałem ten styl. Za każdym razem jest to ta sama opowieść o dojrzałym mężczyźnie kochającym życie, ale w tym życiu zagubionym. Nie ważne czy chodzi o alkohol, kobiety, pieniądze czy politykę to wciąż ta sama osoba. Intelektualista, bawidamek, alkoholik ale cholernie inteligentny i spostrzegawczy. Chce się doświadczać tego co przeżywa, czy dotyczy to rynsztoka czy kultury wysokich lotów.
To wszystko można odnaleźć w "Dzienniku" spisywanym każdego dnia od 21 grudnia 2009 do 21 listopada 2011 roku. Z tymi dziennym wpisami to trochę bujda, bardzo często myśl zaczyna się jednego dnia a kończy drugiego, poza tym są to przemyślenia kilku zdaniowe, przerywane dla potrzymania dramaturgi. Jest sporo o piłce nożnej z uwzględnieniem ukochanego klubu Cracovii, którego to nie chce znać, a jednak co tydzień wybiera się na stadion by dopingować tych patałachów. Bardzo dużo rozważań na tematy polityczne, trochę narzekań na znajomych i przyjaciół, całkiem sporo komentarzy na tematy religijne. Jerzy Pilch to luteranin z Wisły, jest z tego dumny, jak sam twierdzi do Boga ma daleko, ale są mu bliskie protestanckie wartości.
Najwięcej jednak jest tu przemyśleń o literaturze i jej twórcach. Jerzy Pilch dużo czyta i często wraca do lektur przeczytanych, z mijającymi latami odkrywa je na nowo.
Mnie osobiście przypadł do gustu komentarz na temat "Kapuściński non-fiction" Artura Domosławskiego, który cytuje poniżej:

8 marca 2010

(...) cała ta nadmierność dyskusji wokół "non-fiction" dosyć mnie zraża. Czy wszystko zostało powiedziane, nie wiem, szczerze mówiąc, wątpię, wszystkiego, jak na razie, nie powiedział nawet Pan Bóg. Bredni padło jednak sporo.
(...) swoją drogą ci mądrale, co twierdzą, że od dawna wiedzieli: Kapuściński kreował, nie był realistą - specjalnie śmieszni. Odkąd kreacja wyklucza realizm? Niewątpliwie od kiedy nie lada głowy biorą się do rozstrzygania tak wstrząsającego problemu z zakresu sztuki układania słów.


poniedziałek, 16 listopada 2015

Nocni wędrowcy

Do każdego kolejnego wpisu na tym blogu staram się znaleźć klucz, staram się czytać to co lubię, ale bardzo często, gdy już coś czytam, robię to w jakimś kontekście. Sięgam po książki bo czegoś mi brakuje bądź jestem pochłonięty jakimś tematem, bywa i tak że podświadomość podsuwa mi kolejną książkę. 
Po "Nocnych wędrowców" Wojciecha Jagielskiego sięgnąłem z sympatii do tego autora. Los chciał że gdy książka do mnie dotarła urodziła się moja córka, Zosia. Pojawiła się około 6 tygodni za wcześnie i kilka tygodni wraz z mamą spędziła w szpitalu. Ja natomiast wieczorami zaszywałem się w pokoju i pochłaniałem kolejne strony opowieści.


Poprzednie książki Wojciecha Jagielskiego opowiadały o wojnie w Afganistanie, o konfliktach etnicznych na Zakaukaziu. Były to wojny dorosłych, co prawda gdzieś w cieniu przemycał historię kobiet i dzieci, ale tylko jako tło, dopełnienie opowieści. 
Tym razem jesteśmy w Afryce, w samym jej centrum, Ugandzie. Tytułowi Nocni Wędrowcy to grupy malców, chroniące się nocą w mieście przed atakami swoich rozmiłowanych w zabójstwach rówieśników, to opowieść o dzieciach (z plemienia Aczolich) zasilających Bożą Armię (stworzoną przez Josepha Kony'ego), stanowiącą jedyne chyba na świecie wojsko dzieci, walczące z dorosłymi i dokonujące zbrodni i okrucieństw, na jakie dorośli by się nie poważyli. Dorośli bez słowa ustępują im pola. Uganda Jagielskiego to kraj, w którym żołnierz nie waha się strzelać do pięcioletniego chłopca, bo wie, że nie jest to już niewinne stworzenie, tylko zimny, wyrachowany zabójca, tym gorszy, że niedorosły.

(...) po jakimś czasie i odpowiednim przyuczeniu uważają wojnę za rozrywkę, za grę, w którą bawiły się lub bawiłyby się na podwórkach i szkolnych dziedzińcach. Nie czują strachu przed śmiercią - własną ani cudzą - bo, w przeciwieństwie do dorosłych, nie myślą o niej. Nie boją się, bo zdążyły przeżyć tak niewiele, tak niewiele poznały, tak niewiele mają do stracenia. Brak im doświadczeń, zamierzeń i marzeń, zobowiązań i obowiązków.

Nie macie już innej drogi. W waszych wioskach i domach nikt już was nie przyjmie - mówili - Nikt już was tam nie chce, nie czeka, nikt nie będzie kochał. Zabiliście, a zabójców się przeklina. Ale nie wolno wam uciekać ani płakać.Radujcie się, bo oto zostaliście żołnierzami Bożej Armii.

... J. Kony

To również opowieść o roli dziennikarza, wysłanego w miejsce zapomniane przez Boga. O jego bezsilności. Rozpaczy. Czy kilka słów wysłanych w prasowej korespondencji ma jakiekolwiek znaczenie, czy wpłynie na życie ludzi tu spotkanych, czy ulży im w cierpieniu. Czy reporter powinien być obiektywny gdy spotyka zło które nie można opisać słowami. Autor pozostawia nas bez odpowiedzi.

"Nocni wędrowcy" to nie do końca reportaż to lekko fabularyzowana opowieść, nie wiemy czy spotkani bohaterowie są realni, czy to może tylko duchy których wiele jest w Afryce. Autor wraca w te same miejsca, ale już nie może spotkać swego przewodnika Jacksona. Jest jednak obóz i są dzieci, niegdyś żołnierze Bożej Armii, dziś biegają po placu i bawią się.

niedziela, 15 listopada 2015

Radiota, czyli skąd się biorą Niedźwiedzie

Pięć razy w tygodniu o 6:05 po szybko wypitej kawie wrzucam na siebie rowerową kurtkę w kolorze dojrzałej pomarańczy, czarny jak węgiel kask i pędzę 10 km do pracy. Trzydzieści pięć minut, tyle trwa mój czas z radiem, tak, najczęściej słucham radia, mam na swoim smartphonie aplikację Tunein Radio i tak sobie słucham. Problemy zaczynają się między 3 km a 5 km  gdzie zanika mój zasięg i zapada cisza a do tego jest ciemno jak...
Rozwiązaniem jest audiobook, w ten sposób rekompensuje sobie zaległości w lekturze. Wyobraźcie sobie teraz moją radość gdy mogłem połączyć miłość do radia i książek. Marek Niedźwiecki, ten Marek z radiowej trójki, wydał w wersji audio swoje wspomnienia "Radiota, czyli skąd biorą się Niedźwiedzie".




Marek Niedźwiecki to pasjonata jego życie to radio, będąc już nastolatkiem wiedział co chce robić i kim chce być. Chciał pracować w radiu i być radiotą. O tym jest książka, jak z małego Sadku (z tej miejscowości pochodzi nasz bohater), poprzez studia i pracę w Łodzi trafił do Warszawy i Polskiego Radia 3. Cudowne jest to że całej historii towarzyszy głos Marka Niedźwieckiego to on opowiada swoje perypetie. 
Nie znajdziemy tu nic niezwykłego krok po kroku spełniają się młodzieńcze marzenia naszego bohatera. Opowiada o swojej rodzinie, przyjaciołach, pracy w studenckim radiu Żak o okolicznościach przejścia do PR 3 (był to rok 1982 początek stan wojennego w Polsce), jak po przez korespondencje z rówieśnikami z innych krajów uczył się języków, o tym jak pierwszy raz wyjechał zagranicę a potem za ocean, trochę o fanach i psychofanach, występach w telewizji itd itp...
Ciągnie tą swoją opowieść pojawiają się nowe postacie Wojtek Man , Miecugow, Atlas, Turski, Olejnik a my tak słuchamy i słuchamy bez końca. Każda książka ma jednak swój koniec tu jest to koniec całkiem otwarty i pomimo że Marek Niedzwiecki jest osobą skrytą, bez wątpienie będzie kontynuacja tych wspomnień bo przecież nie może być inaczej.

Marek Niedźwiecki to zadowolony z siebie perfekcjonista, który żyje swoją pasją to co robi, robi na 100%, a marzenia ma po to by je spełniać.

sobota, 14 listopada 2015

Rwący nurt historii

Brak mi słów... by opisać jak mieszane mam uczucia w związku z wczorajszymi wydarzeniami. Wiem natomiast co nas czeka w najbliższych dniach złość, pogarda, nienawiść i rozpacz do tego dojdzie bezsilność. Bo na kogo mamy skierować naszą frustrację na to co się wydarzyło w piątek 13-tego w Paryżu. W zamachach terrorystycznych zginęło ponad 120 osób. My siedząc na ciepłych kanapach pochłonięci byliśmy kolejnymi golami Roberta Lewandowskiego w meczu z Islandią, a tam umierali ludzie. Kto do nich strzelał, kto detonował bomby, kto w końcu umierał. Idąc na łatwiznę można by rzec kolejna grupa islamistów zabija przedstawicieli naszej zachodnio-europejskiej cywilizacji. Nie znam odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, nie wiem również kto miał zaszczyt umierać jako statystyczny przedstawiciel naszej kultury, ilu było chrześcijan, żydów, muzułmanów bądź ateistów. Nie wiem również ile było kobiet i dzieci, ile gejów i heteroseksualistów, bo wobec śmierci wszyscy są równi. I tych co pociągnęli za spust też nie ma.
Blog ten jest o książkach. Czytając uczymy się i rozumiemy nieco lepiej otaczający nas świat. Szukamy odpowiedzi, często są udzielane wprost: białe-czarne, dobry-zły. Zdarza się i tak, że gubimy się w tych kolorach i odcieniach szarości.


Po książkę Ryszarda Kapuścińskiego "Rwący nurt historii" sięgam właśnie w takich chwilach, gdy pragnę zrozumieć. Kapuściński jak nikt inny rozumie człowieka. Szczególnie człowieka z pogranicza cywilizacji, zagubionego i samotnego. Jest to praca nietypowa już przez sam fakt że została wydana po śmierci autora. Jest to zbiór wypowiedzi, przemyśleń, wywiadów o wydarzeniach w jakich przyszło mu żyć, jak nosi pod tytuł książki są to zapiski o XX i XXI wieku. 
Jeden z rozdziałów nosi tytuł "Żyć w ummie. Islam". Krok po kroku zebrano wypowiedzi autora o jego pierwszym spotkaniu z islamem, kiedy to mówi że nie ma jednego islamu. Rozróżnia islam "pustyni" i "rzeki". Pierwszy jest wojujący nastawiony na przetrwanie, drugi natomiast to liberalny skupiony w wielkich miastach gdzie kwitnie kultura (Kair, Bagdad, Damaszek, Istambuł). Przedstawia pokrótce różnice kulturowe (islam to wszystko, to prawo, to szariat) i narodziny małych grup sekt w obrębie islamu np. asasynów (taki odpowiednik europejskich krzyżowców). Mówi o doświadczeniach w pierwszych kontaktach wyznawców obu religii o powstrzymaniu fali arabskiej przez Karola Młota a potem tureckiej przez Jana III Sobieskiego pod Wiedniem. Jest trochę o kolonializmie, eksploatowaniu złóż ropy naftowej jak i innych surowców. Daje do zrozumienia że ani my ani oni nie mamy dobrych doświadczeń, a do tego dochodzi telewizja.

Trzeba pamiętać, że nasz stosunek do islamu kształtuje siła wielkich sieci telewizyjnych. Na ogół więc nie mamy własnego poglądu, własnej wiedzy - korzystamy z pośrednictwa tych kanałów informacji. Ponieważ sieci owe mają za zadanie kształtować nieufność w stosunku do świata muzułmańskiego, nasz punkt widzenia naznaczony jest stronniczością. Dyskutujemy więc zazwyczaj, dysponując jedynie zmanipulowaną porcją informacji, którą daje się nam do wierzenia. 

Zauważa również że: (...) islam, w przeciwieństwie do innych religii, skutecznie opiera się procesom sekularyzacyjnym. Właśnie to niepokoi zachodnich politologów i socjologów. Samuel Huntington krytykuje swoich rodaków, którzy mylili "westernizację" z modernizacją. Amerykanie myśleli, że jeżeli da się innym coca-colę, telewizor i samochód, to obdarowani staną się podobni do Amerykanów. Tak się jednak nie dzieje - mieszkańcy krajów islamskich przyjmują zachodnią technologię, ale nie przyswajają sobie zachodnich wartości.



Pamiętam, jak kiedyś w Zjednoczonych Emiratach Arabskich zobaczyłem młodą dziewczynę. Widok niesamowity - była Arabką, miała może szesnaście-siedemnaście lat, zgrabna, w obcisłych dżinsach, bluzeczce i... z czarczafem na głowie! Muzułmańska kobieta musi nosić chustę, bo Koran mówi, że włosy stanowią źródło podniety, więc kobieta nie może ich pokazywać. Obyczajów religijnych, które współistnieją z nowoczesnością, jest znacznie więcej.

Kończy swoje rozważania stwierdzeniem: Czy tego chcemy, czy nie, musimy się pogodzić z faktem, że żyjemy w świecie wielokulturowym, który będzie się stawał jeszcze bardziej różnorodny. Dzisiaj nie da się już pozostawać w kulturowej izolacji. Naszym zadaniem jest więc znalezienie sobie w tym świecie miejsca, a pierwszą zasadą owego poszukiwania jest zasada tolerancji, uznania, że - jak mówił Bronisław Malinowski - nie ma kultur wyższych i niższych. Zasadzie tolerancji musi towarzyszyć poznawcza ciekawość - musimy zdobyć elementarną wiedzę o kulturze islamu - i życzliwość. Taka postawa nie jest jedynie odruchem dobrego serca, ale od niej zależy sam byt naszej cywilizacji, w tym naszego kraju.

Większość wypowiedzi Ryszarda Kapuścińskiego zawarta w tym rozdziale pochodzi z roku 1998, dziś mamy 2015, ciekawe jak wielu z nas myśli podobnie.

czwartek, 12 listopada 2015

Thorgal - Zdradzona Czarodziejka

Nie wiem czy to przypadek ale przeglądając zawartość mojego smartphona natrafiłem na audiobook "Thorgal - Zdradzona Czarodziejka", serce zaczęło nieco mocniej bić  gdy w tle zabrzmiała muzyka to tego słuchowiska.


Początkowo nie umiałem do siebie dopuścić myśli że na podstawie tego bądź co bądź kultowego komiksu Grzegorza Rosińskiego, można zrobić słuchowisko. Minęło  niemal rok od mojego pierwszego spotkania z dziełem warszawskiego studia nagraniowego Sound Tropez i nie mogę się nadziwić ile pracy, czasu kosztowało stworzenie tego dwu i półgodzinnego audiobooka ilu aktorów, muzyków i ludzi odpowiedzialnych za efekty dźwiękowe było zaangażowanych. Zamykam oczy słyszę szum wzburzonych fal, śmiech i krzyk pijanych wikingów, gdzieś tam Thorgal walczy związany łańcuchami o życie a potem kroki i oddech, kobiecy oddech.
Przykuty do pierścienia ofiarnego Thorgal czeka na nadchodzący przypływ i pewną śmierć. Jest to kara za to, że miał czelność pokochać córkę wodza wikingów Aaricię. Uwolniony przez tajemniczą rudowłosą kobietę, poprzysięga jej posłuszeństwo oraz roczną służbę. Wkrótce dowiaduje się, że zarówno on jak i enigmatyczna Slivia mają wspólny cel, jakim jest zemsta na Gandalfie Szalonym – ojcu Aaricii oraz człowieku, który skazał Thorgala na śmierć.
Adaptacja obejmuje dwa pierwsze albumy serii „Thorgal” – „Zdradzona czarodziejka” i „Wyspa wśród lodów„. W roli tytułowego bohatera wystąpił Jacek Rozenek, bezgranicznie zakochaną w Thorgalu Aaricię zagrała Maria Niklińska.

środa, 11 listopada 2015

Długa droga w dół

Wtorkowy późny wieczór, deszcz rytmicznie stuka w okna naszego ciepłego pokoiku, jest miło i przytulnie, a moje kochanie prosi o jakąś sympatyczną romantyczną komedię na poprawę humoru. Jakby na to nie patrzyć mamy XXI wiek uruchamiam aplikację Netfliks  na smartphonie i szukam. Po chwili oczom moim ukazuje się film "A Long Way Down" nakręcony na podstawie książki Nick'a Hornby'ego...


... o ile dobrze pamiętam wszystko można powiedzieć o niej, ale nie, że to komedia romantyczna.
Książka ta zdecydowanie nie jest przedstawicielem tego gatunku, a film pomimo w miarę wiernej adaptacji ma elementy komedii romantycznej, a do tego kończy się happy endem, czego nie uświadczymy w książce, której zakończenie jest otwarte. Kino rządzi się jednak innymi prawami niż literatura. Tak więc o czym jest historia?
Oto pewnej sylwestrowej nocy na dachu tzw. Domu Skoczka w Londynie spotykają się Martin, niegdyś znany prezenter telewizyjny, Jess – zbuntowana i zagubiona nastolatka o niewyparzonym języku, Maureen- samotna kobieta opiekująca się niepełnosprawnym synem i JJ – Amerykanin, który po stracie dziewczyny i zespołu muzycznego stracił również sens życia. Dla każdego z tej czwórki bilans życiowy sporządzony w sylwestrową noc wydał się na tyle niekorzystny, że postanowili ze sobą skończyć. Los chciał że cała ta czwórka spotyka się na dachu w tym samym czasie, ciężko jednak porwać się na taki krok gdy panuje przysłowiowy tłok. Zaczyna się rozmowa o powodach, a z czasem grupa ląduje u Martina w domu i podpisuje pakt. Dają sobie czas do Walentynek tj do 14 lutego kolejnego dnia o największej liczbie samobójstw i jeżeli ich życie nie ulegnie zmianie skoczą w dół. 
Nawiązuje się nieformalna grupa wsparcia, pomimo konfliktów i zgrzytów bohaterowie starają się siebie zrozumieć i mimo woli, a czasami braku chęci pomagają sobie. Nawiązuje się przyjaźń, która pozwoli im nieco zmienić swój stosunek do samych siebie. Życie bohaterów nie poprawia się, nie zmienia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale widać siłę, jaką daje im kontakt z drugim człowiekiem. Każdy ma powód by skoczyć z dachu, każdego byśmy zrozumieli i rozgrzeszyli. Jest to opowieść o śmierci i życiu, opisana z humorem, pełna trafnych obserwacji. Skoczek samobójca ma pięć sekund nim uderzy o ziemie, oni dają sobie 45 dni.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Heban - Cień słońca

Spacerując jakiś czas temu ulicami Exeter wstąpiłem na chwilę do Waterstones takiego angielskiego Empiku. Z mojej strony było to całkiem celowe zagranie gdy ogarnia mnie jesienna chandra, to jedno z nielicznych miejsc gdzie mogę podładować sobie baterie, do tego serwują tam pyszną kawę. Tak więc przeglądając półki z książkami mój wzrok zatrzymał się na "The Shadow of the Sun" Ryszarda Kapuścińskiego...


... jest to angielskie wydanie książki "Heban". Na chwilę zaniemówiłem, sprawiła to okładka. Przed oczyma miałem polskie wydanie ascetyczne brązowo-białe z afrykańską maską pośrodku. Tu mamy całą paletę barw, jest i maska ale przede wszystkim widzimy zarys kontynentu i słońce.

Przede wszystkim rzuca się w oczy światło. Wszędzie - światło. Wszędzie - jasno. Wszędzie - słońce. Jeszcze wczoraj, ociekający deszczem, jesienny Londyn. Ociekający deszczem samolot. Zimny wiatr i ciemność. A tu, od rana całe lotnisko w słońcu, my wszyscy - w słońcu.

Tak Ryszard Kapuściński rozpoczyna swoją opowieść o Afryce i tak to czułem gdy spojrzałem na okładkę. Powiem szczerze, że i tytuł wydał mi się tu bardziej trafny "Cień słońca", bo taka po lekturze tego zbioru reportaży jest Afryka, na uboczu wielkiego świata, uśpiony, przyczajony tygrys, który czeka na swój czas.
Jest to książka o zderzeniu dwóch cywilizacji europejskiej i afrykańskiej, dwóch stylów życia i dwóch światów, jest to książka o człowieku który przez kilkanaście lat przemierzał ten kontynent próbując go poznać i zrozumieć.

Europejczyk i Afrykanin mają zupełnie różne pojęcia czasu, inaczej go postrzegają. W przekonaniu europejskim czas istnieje poza człowiekiem, istnieje obiektywnie, niejako na zewnątrz nas, i ma właściwości mierzalne i linearne. Według Newtona czas jest absolutny: "Absolutny, prawdziwy, matematyczny czas płynie sam przez przez się i dzięki swej naturze, jednostajnie, a nie zależnie od jakiegokolwiek przedmiotu zewnętrznego". Europejczyk czuje się sługą czasu, jest od niego zależny, jest jego poddanym. Musi przestrzegać terminów, dat, dni i godzin. porusza się w trybie czasu, nie może poza nim istnieć. Między człowiekiem i czasem istnieje nierozstrzygalny konflikt, który zawsze kończy się klęską człowieka - czas człowieka unicestwia.

Inaczej pojmują czas miejscowi, Afrykańczycy. Dla nich czas jest kategorią dużo bardziej luźną, otwartą, elastyczną, subiektywną. To człowiek ma wpływ na kształtowanie czasu, na jego przebieg i rytm (oczywiście, człowiek działający za zgodą przodków i bogów). Czas jest nawet czymś, co człowiek może tworzyć, bo np. istnienie czasu wyraża się poprzez wydarzenia, a to, czy wydarzenie ma miejsce czy nie, zależy przecież od człowieka. Jeżeli dwie armie nie stoczą bitwy, to bitwa ta nie będzie miała miejsca (tzn. czas nie przejawi swej obecności, nie zaistnieje).
Czas pojawia się w wyniku naszego działania, a znika, kiedy go zaniechamy albo w ogóle nie podejmiemy. Jest to materia, która pod naszym wpływem może zawsze ożyć, ale popadnie w stan hibernacji i nawet niebytu, jeżeli nie udzielimy jej naszej energii. Czas jest istnością bierną, pasywną i przede wszystkim - zależną od człowieka. (...)
Toteż  Afrykanin, który wsiada do autobusu, nie pyta, kiedy autobus odjedzie, tylko wchodzi, siada na wolnym miejscu i od razu zapada w stan, w jakim spędza znaczną część swego życia - w stan martwego wyczekiwania. (...)

Szczerze polecam tę książkę, warto przeczytać nawet wielokrotnie, dla tych smaczków, których nie spostrzeżemy za pierwszym razem.

piątek, 6 listopada 2015

Saga o jarlu Broniszu tom 1

Kilka dni temu skończyłem czytać pierwszy tom "Sagi o jarlu Broniszu" i na świeżo chciałbym podzielić się swoimi przemyśleniami. Po raz kolejny zainteresowała mnie pozycja książkowa osadzona w czasach panowania pierwszych Piastów. Tym razem jest to beletrystyka w sienkiewiczowskim stylu, już samo umiejscowienie akcji świadczy że powstała ku pokrzepieniu serc i bajaniu o wielkości dawnej Polski.



Władysław Grabski (syn premiera i ministra finansów w II RP) na wstępie przedstawia okoliczności powstania swojego dzieła. Miało to miejsce w czasie okupacji niemieckiej w latach 1941/1943. Nawiązuje do tego jak ciężko w takich warunkach zebrać materiały ile trudności i niebezpieczeństw czyha na autora. Przygody dzielnego namiestnika północnych rubieży państwa Bolesława Chrobrego powstawały w konspiracji i były konsultowane na tajnych kompletach, w ten sposób w tych ciężkich czasach choć na chwilę pragnął ukazać Polskę silną, wzbudzającą prestiż i szacunek wśród sąsiadów. Szczególnie upodobał sobie losy siostry pierwszego króla Polski, Sigrydy Dumnej, królowej Szwecji, Danii, Norwegii i Anglii.
Mamy rok 995. Główny bohater Bronisz, wybiera się z wizytą poselską do warowni Jomsbork na wyspie Wolin. Przy okazji pragnie odwiedzić swojego towarzysza po mieczu jarla Olafa Tryggvasona. Na miejscu dowiaduje się że Olaf nie informując władcy Polski, organizuje wyprawę militarną do Szwecji. Chce wesprzeć zbrojnym ramieniem Sigrydę, którą kocha od lat i nie może patrzeć na jej nieszczęśliwe małżeństwo z Erykiem. Nasz bohater tak pokieruje wydarzeniami, że Olaf zamiast do Szwecji wybierze się do Norwegii gdzie jest jednym z pretendentów to tronu, on zaś wraz z wikingami z Jomsborka popłynie do Szwecji. Szalony król Eryk spłonie w nieszczęśliwym wypadku, a koronę po ojcu przejmie nieletni syn, Olaf. Królowa matka w jego imieniu będzie natomiast władać tą krainą. Polski namiestnik wykaże się odwagą i uratuję z płomieni młodziutką Helgę dziewczynę z wysokiego rodu dworkę królowej. Ta go pokocha miłością początkowo nie odwzajemnioną. Bronisz obawiając się że to tylko wdzięczność za uratowanie życia, proponuje że jeżeli po kolejnych pięciu latach ta będzie go jeszcze chciała poprosi o jej rękę. Wraca do Polski poznaje biskupa Wojciecha, który planuje wyprawę misyjną do Prus i tak akcja się toczy od przygody do przygody. Poznajemy kolejne historyczne postacie i wydarzenia. Męczeńską śmierć biskupa Wojciecha, sławnego wikinga Swena Widłobrodego. Bohater jest w samym centrum wydarzeń do tego wplątany jest w intrygi polityczne, walkę o tron Szwecji, Danii i Norwegii. Gdzieś w tle jest miłość, do tego taka w stylu sienkiewiczowskim, romantyczna, bezinteresowna, młodzi ludzie się kochają, już są sobie przyobiecani, szykuje się wielkie weselisko,ale wszystko się komplikuje i potrzeba sporo wysiłku i czasu by los ich ponownie połączył.
Czy połączy nie wiem (pewnie tak), przeczytałem pierwszy tom a kolejne dwa czekają. Książka jest przewidywalna, ale ma swój klimat i urok. W tle jest historia państwa pierwszych Piastów i bohaterów wikińskich sag. Całość czyta się szybko i przyjemnie.